Karabin HK 91 leżał obok na siedzeniu, przykryty kocem. Złapał broń, wyskoczył z dżipa i otworzył ogień do gliniarzy. Półautomat zaszczekał i zastępcy zatańczyli krótki, spazmatyczny taniec śmierci. Widmowe figury we mgle.
Przetoczył trupy do rowu, zjechał wozem patrolowym z drogi na bok. Wsiadł do dżipa i minął rogatkę. Zawrócił pieszo, wstawił wóz na stare miejsce, tak żeby wyglądało, iż zabójca gliniarzy nie kontynuował drogi w góry.
Jechał trzy mile wyboistą przecinką, aż trafił na jeszcze bardziej nierówną, zarośniętą drogę. O milę dalej, na końcu drogi zaparkował dżipa w tunelu zarośli i wysiadł.
Oprócz HK 91 dźwigał wór innej broni ze skrytki Johnsona i 63 440 $, rozłożone w siedmiu zapinanych na zamki błyskawiczne kieszeniach myśliwskiej kurtki. Poza tym miał tylko latarkę. I tylko to było mu naprawdę potrzebne, gdyż wapienne jaskinie będą dobrze zaopatrzone.
Ostatnie ćwierć mili miał przebyć pieszo i zamierzał dokończyć podróży od razu, ale szybko się okazało, że nawet z latarką trudno było zorientować się w lesie nocą i we mgle. Mógł się zgubić. Raz zszedłszy ze szlaku w tych dzikich ostępach, mógł krążyć o kilka jardów od miejsca przeznaczenia, żeby nigdy się nie dowiedzieć, jak blisko znajdowało się wybawienie. Po kilku zaledwie krokach Kale zawrócił do dżipa i czekał na światło dnia.
Nawet jeśli odnajdą do rana trupy policjantów i gliny wykombinują, że zabójca poszedł w góry, nie rozpoczną obławy przed świtem. Nim dotrą tu jutro, on wygodnie ukryje się w jaskiniach.
Spał na przednim siedzeniu dżipa. Nie był to hotel, ale przecież wygodniej niż w więzieniu.
Teraz, stojąc obok dżipa w skąpych promieniach wczesnego ranka, nasłuchiwał odgłosów obławy. Nie usłyszał nic. Tego właśnie się spodziewał. Nie było mu przeznaczone zgnić w więzieniu. Czekała go jasna przyszłość. Był tego pewien.
Ziewnął, przeciągnął się i wysikał przy pniu wielkiej sosny.
Trzydzieści minut później, kiedy pokazało się więcej światła, ruszył ścieżką, której nie mógł znaleźć w nocy. I zobaczył coś, czego nie zauważył oczywiście w ciemności: zarośla były dokładnie zdeptane. Niedawno przeszli tędy ludzie.
Ruszył dalej ostrożnie, ściskając HK 91 w prawej ręce, gotów zdmuchnąć każdego, kto spróbowałby go zaatakować.
Nie minęło pół godziny, a wyszedł spomiędzy drzew na polanę przy chacie – i zobaczył, dlaczego ścieżka była zadeptana. Osiem motocykli stało przy ścianie; wielkie harleye, wszystkie z jarzącymi się f napisami: CHROMOWY DEMON.
Banda wyrzutków Gene'a Terra. Nie wszyscy. Wyglądało na to, że połowa.
Kale ukląkł i oparł broń o wybrzuszenie wapienia i z uwagą spoglądał na otuloną mgłą chatę. W pobliżu nie było nikogo. Spokojnie sięgnął do torby, wyjął świeży magazynek do HK 91, wymienił częściowo wystrzelony.
Jak Terr i jego zdeprawowani koleżkowie dostali się tutaj? Wyprawa w góry jednośladem była bardzo trudnym, dziko niebezpiecznym, wykańczającym nerwowo motokrosem. Oczywiście, te zwariowane dranie kochały niebezpieczeństwo.
Ale co, do diabła, tu robili? Jak znaleźli chatę? Po co tu zjechali?
Nasłuchując jakiegoś głosu, jakiejś wskazówki, gdzie mogą być intruzi i co zamierzają, Kale uświadomił sobie, że nie słyszy żadnych odgłosów zwierząt ani owadów. Żadnych ptaków. Absolutnie nic. Dziwne.
Nagle usłyszał za sobą szelest. Łagodny dźwięk. Ale w dziewiczej ciszy zabrzmiał jak wystrzał armatni.
Kale do tej chwili klęczał. Z kocią zręcznością upadł na bok, przetoczył się na plecy, uniósł karabin.
Był gotów do zabijania, ale nie był przygotowany na to, co zobaczył. Około dwudziestu jardów dalej, spomiędzy drzew i mgły wyłaniał się Jake Johnson. Nagi. Kompletny gołodupiec.
Znowu szelest. Na lewo od Johnsona. Dalej, wśród drzew.
Kale obrócił błyskawicznie głowę, przesunął karabin w tym kierunku.
Następny mężczyzna wyszedł spomiędzy drzew poprzez mgłę. Wysoka trawa gładziła mu gołe nogi. Był również nagi. Uśmiechał się szeroko.
Kale spoglądał to na jednego, to na drugiego, zdumiony i ogłupiały. Byli tak doskonale podobni jak bliźniacy jednojajowi.
Ale Jake był jedynakiem – czy nie? Kale w życiu nie słyszał o jakimś bliźniaku.
Trzecia postać wychyliła się z cieni spod rozłożystych konarów świerka. To był również Jake Johnson.
Kale'owi zabrakło powietrza w płucach.
Może była minimalna możliwość, że Kale miał brata bliźniaka, ale za cholerę nie pochodził z trojaczków.
Coś było strasznie nie w porządku. Nagle nie tylko nieprawdopodobne trojaczki przeraziły Kale'a. Nagle wszystko zrobiło się groźne: las, mgła, kamienne kontury górskiego zbocza…
Trójka sobowtórów szła z wolna w górę zbocza, na którym leżał rozciągnięty Kale. Zbliżali się z różnych kierunków. Ich oczy były dziwne, ich usta okrutne.
Kale zerwał się na równe nogi. Serce waliło mu mocno.
– Stać! Ani kroku!
Ale nie zatrzymali się, choć dzierżył karabin szturmowy.
– Kim jesteście? Skąd? Co to ma znaczyć?
Nie odpowiedzieli. Szli nadal. Jak zombie.
Złapał za worek pełen broni, cofnął się szybko i niezdarnie przed koszmarnym trio.
Nie. To przestało być trio. Kwartet. Niżej na stoku czwarty Jake Johnson wyłonił się spomiędzy drzew, golusieńki jak reszta.
Strach Kale'a graniczył teraz z paniką.
Czwórka sunęła ku Kale'owi prawie bez dźwięku. Szeleściły tylko zeschłe liście pod stopami; poza tym nic. Nie przeszkadzały im kamienie i ostre trawy, kolce, które musiały ranić stopy. Jeden z nich łakomie oblizywał wargi. Pozostali zaczęli natychmiast robić to samo.
Lodowaty skurcz śmiertelnego strachu przeszył wnętrzności Kale'a. A nuż stracił zmysły? Ale ten moment wahania był krótkotrwały. Rzadko doznając zwątpienia, nie potrafił w nim długo trwać.
Cisnął wór, chwycił HK 91 w obie ręce i otworzył ogień. Zatoczył łuk plującą lufą karabinu. Pociski dosięgnęły celu. Widział, jak wdzierają się w ciała czwórki mężczyzn, widział otwierające się rany. Ale krew nie popłynęła. Rany znikały w momencie, w którym wykwitly, goiły się w sekundę.
Mężczyźni wciąż się zbliżali.
Nie. Nie mężczyźni. Coś innego.
Halucynacje? Przed laty w liceum Kale brał dużo kwasu. Teraz przypomniał sobie, że nawroty po kwasie potrafią prześladować miesiące, ba, lata po tym, jak rzuciło się LSD. Nigdy poprzednio nie miał nawrotu po kwasie, ale słyszał o tym. Czy teraz to właśnie mu się przytrafiło? Halucynacje?
Może.
Z drugiej strony… Wszyscy czterej lśnili, jakby poranna mgła zbierała im się na nagiej skórze i był to szczegół, którego nigdy nie zauważył w halucynacjach. A w ogóle wszystko bardzo się różniło od tych doznań narkotycznych, jakie przeżył.
Nadal szeroko uśmiechnięty, najbliższy sobowtór uniósł ramię, wskazał na Kale'a. Niewiarygodne: ciało na ręce pękło i spłynęło z palca, i z całej dłoni. Ciało autentycznie spływało w dół, jak wosk rozpuszczający się i cofający przed płomieniem; przegub zgrubiał od tkanki, a potem ukazały się kości, same kości. Jeden bielejący palec wskazywał na Kale'a.
Wskazywał z gniewem, szyderstwem i oskarżeniem.
Kale'owi zawirowało w głowie.
Pozostałe sobowtóry przeszły jeszcze bardziej makabryczne zmiany. Jeden stracił ciało na części twarzy: prześwitywała kość policzkowa, rząd zębów, prawe oko pozbawione powieki i otaczającej tkanki słało wilgotny blask z bielejącego oczodołu. Trzeci mężczyzna zgubił kawał ciała na klatce piersiowej: odsłoniły się ostre żebra i oślizłe, mokre, pulsujące niewyraźnie wnętrzności. Jedna noga czwartego była zdrowa, druga składała się już tylko z kości i ścięgien.
Читать дальше