Gdzie Jenny?
Rozejrzał się w nagłym przypływie trwogi.
W środku Skyline Road wyrósł garb. Widocznie Jenny leżała po drugiej stronie.
Ona żyje, pomyślał. Ona żyje. Do cholery, ona musi żyć!
Ogromna betonowa płyta wystrzeliła z lewej strony i frunęła na osiem, dziesięć stóp w powietrze. Był pewien, że ich zmiażdży i objął Lisę jak mógł najmocniej, choć nic by to nie pomogło, gdyby płyta na nich spadła. Trafiła Timothy'ego Flyte'a. Uderzając przytrzasnęła mu nogi, złamała kości. Zawył z bólu tak głośno, że Bryce usłyszał go ponad rykiem rozpadającej się nawierzchni.
Wstrząsy nie ustawały. Ulica podniosła się jeszcze wyżej. Ostre zęby pokrytego tłuczniem betonu wgryzły się w powietrze poranka.
Za kilka sekund ono przebije się i dopadnie ich, zanim będą mieli możliwość wstać i podjąć kontratak.
Betonowy pocisk wielkości piłki do baseballu wypluty w powietrze opadł na ziemię, roztrzaskując się kilka cali od głowy Jenny. Odłamek otarł się o jej policzek, wytoczył strużkę krwi.
Ciśnienie z dołu, które wytworzyło uskok, nagle ustało. Ulica przestała się trząść. Przestała falować.
Odgłosy zniszczenia cichły. Jenny słyszała swój własny chrapliwy, przyspieszony oddech.
Kilka stóp dalej Tal Whitman zaczął podnosić się na nogi.
Po drugiej stronie wzniesienia ktoś wył w okropnym bólu. Jenny nie widziała kto.
Próbowała wstać, ale ulica zadrżała jeszcze raz i Jenny znów upadła na płask, twarzą do ziemi.
Tal również upadł. Klął na głos.
Nagle ulica zaczęła się zapadać z jękiem niby torturowana. Wzdłuż linii pęknięć odrywały się płyty, toczyły w dół, w pustkę. Bardzo głęboką pustkę. Brzmiało to tak, jakby spadały w przepaść, nie do kanału. Nagle cały wcześniej wzniesiony garb zapadł się z rykiem piorunu i Jenny znalazła się na krawędzi przepaści.
Leżała na brzuchu z uniesioną głową, czekając, aż coś wyłoni się z głębi. Drżała z lęku na myśl, jaką postać zmiennokształt przybierze tym razem.
Ale o n o nie nadeszło. Nie wychyliło się z dziury.
Rozwarcie czeluści miało dziesięć stóp szerokości, pięćdziesiąt długości. Bryce i Lisa, leżący z drugiej strony, próbowali się podnieść. Jenny prawie krzyknęła ze szczęścia na ich widok. Żyli!
Wtedy zobaczyła Timothy'ego. Nogi miał przygniecione ogromnym kęsem betonu. Co gorsza – został złapany w pułapkę na niepewnym odcinku koryta drogi, sterczącym ponad dziurą. W każdym momencie ten odcinek mógł się urwać, spaść do czeluści i zabrać uczonego ze sobą.
Jenny zbliżyła się kilka stóp i zerknęła w dół. Przynajmniej trzydzieści stóp, miejscami prawdopodobnie głębiej. Nie była w stanie ocenić tego dokładnie, ponieważ zbyt wiele cieni zalegało na pięćdziesięciu stopach rozwarcia. Widocznie odwieczny wróg wyłaniał się nie tylko z odpływów burzowych; powstawał z głębokich wapiennych pieczar, spod twardego gruntu, na którym zbudowano ulicę.
Ale jakie niewiarygodne rozmiary, jaką fenomenalną siłę musi ono posiadać, skoro może podnieść nie tylko ulicę, lecz i naturalną formację skalną? I gdzie przepadło?
Czeluść robiła wrażenie pustej, ale Jenny wiedziała, że ono musi gdzieś być w głębokościach, wypełniać szczelnie podziemia, kryjąc się przed biosanem, czekając, nasłuchując.
Podniosła wzrok i zobaczyła, że Bryce czołga się do Flyte'a.
Usłyszała zgrzyt ostrego pęknięcia. Betonowa półka Flyte'a poruszyła się. Lada chwila beton oderwie się i przekoziołkuje w czeluść.
Bryce dostrzegł niebezpieczeństwo. Wczołgał się na pochyloną płytę i próbował dosięgnąć profesora.
Jenny nie wierzyła, że mu się uda.
Nawierzchnia pod nią jęknęła, zadrżała i Jenny uświadomiła sobie, że sama też leży na zdradliwym gruncie. Zaczęła się podnosić. Beton pod nią pękł z hukiem.
Lucyfer
Cienie na ścianach jaskini zmieniały się bezustannie – podobnie jak to, co je rzucało. W dziwnym jak światło księżyca blasku benzynowej lampy stwór wyglądał jak kolumna gęstego dymu; wił się bezkształtny, mroczny jak krew.
Chociaż Kale chciał wierzyć, że to tylko dym, nie łudził się. Ektoplazma. Ot co. Materia nie z tego świata, z której podobno składają się demony, zjawy i duchy.
Kale nigdy nie wierzył w duchy. Pojęcie życia po śmierci to szczudło dla słabeuszy, nie dla Fletchera Kale'a. Ale teraz…
Gene Terr siedział na ziemi, wpatrywał się w widziadło. Złoty kolczyk błyszczał.
Kale stał plecami do zimnej wapiennej ściany. Czuł się jakby wsysany przez skałę.
Ohydny siarkowy smród nadal wisiał w wilgotnym powietrzu.
Na lewo od Kale'a jakiś człowiek wyszedł z pierwszego pokoju podziemnej kryjówki. Nie, nie człowiek. Jeden z sobowtórów Jake'a Johnsona. Ten, który nazwał go dzieciobójcą.
Kale wydał cichy, pełen rozpaczy bełkot.
To była demoniczna wersja Johnsona, ta z czaszką w połowie odartą ze skóry. Jedno mokre, pozbawione powieki oko wyzierało z kościstego oczodołu, wpatrując się złowrogo w Kale'a. Potem demon odwrócił się ku śluzowatej potworności. Podszedł do kolumny kotłującego się śluzu, rozłożył ramiona, objął żelatynowate ciało i po prostu roztopił się w nim.
Kale patrzył i nie pojmował.
Wszedł następny Jake Johnson. Temu brakowało ciała z boku. Za obnażoną klatką piersiową dygotało okrwawione serce, szerzyły się płuca; a jednak w jakiś sposób organy te nie wylewały się ze szpar między żebrami. Ale wystarczyło powąchać tej siarki, zapachu Szatana, aby uwierzyć, że było to widziadło, postać zrodzona w czeluściach piekieł – i dlatego wszystko było możliwe.
Kale teraz uwierzył.
Musiał uwierzyć, żeby nie oszaleć.
Sobowtóry wkraczały jeden po drugim, spoglądały na Kale'a, a potem wchłaniał je płynny, falujący śluz.
Latarnia Colemana wydawała cichy, nieprzerwany syk.
Galaretowate ciało przybysza nie-z-tego-świata zaczęło rozwijać czarne, straszne skrzydła.
Syk latarni odbijał się od kamiennych ścian.
Na wpół sformowane skrzydła zwinęły się w kolumnę śluzu, z której wykwitły. Zaczęły się formować owadzie członki.
W końcu Gene Terr odezwał się. Gdyby nie żywe spojrzenie, można by powiedzieć, że był w transie.
– Wpadamy tu, ja i kilku kumpli dwa, trzy razy w roku. Chwytasz? Tu jest… idealny teren na ubaw “zjeb i skończ". Nikt nic nie słyszy. Nikt nic nie widzi? Kapujesz?
Jeeter oderwał wzrok od potwora i spojrzał na Kale'a.
– Co to jest, do cholery, ubaw “zjeb i skończ"? – spytał Kale.
– Och, co parę miesięcy, czasem częściej, jakaś dupencja się pokazuje i chce dobić do Chroma, chce się załapać na czyjąś żonkę, wiesz, wisi jej na czyją, albo jest gotowa dać każdemu, kto chce zmienić szparę. Chwytasz? – Jeeter siedział ze skrzyżowanymi nogami w pozycji lotosu. Ręce trzymał nieruchomo na kolanach. Wyglądał jak zły Budda. – Czasem któryś rozgląda się za generalną podmianką albo dupencja naprawdę jest niezła i robimy jej miejsce. Ale nieczęsto. Przeważnie każemy jej wysuwać.
Owadzie nogi spłynęły z powrotem w oślizłą kolumnę błota. Zaczęło się formować wiele rąk, palce otwierały się jak płatki dziwnych kwiatów.
– Od czasu do czasu się pokazuje klasa dupencja, ale nam jej nie trza, a mamy chęć się zabawić. Albo widzimy dzieciaka, co nawiał z chaty, wiesz, słodka szesnastka, jakaś stopowiczka się nadarzy i bierzemy ją, chce czy nie. Dajemy jej trawy albo dżoju, żeby się rozkręciła, i wieziemy tu, daleko, i się bierzemy za dupczenie, aż jej się mózg puszcza uszami. Kilka dni pod rząd posuwamy ją do upadu, aż nikomu nie staje i kończymy ją na naprawdę ciekawe sposoby.
Читать дальше