Albowiem była to jeszcze jedna z owych Komisji Śledczych, badających subtelne powikłania sprawy Burgessa i Macleana, tudzież nauki, jakie z niej można wyciągnąć. Pięć lat po zamknięciu akt własnych afery M. wykoncypował ją wyłącznie jako koncesję wobec zaleconego przez premiera w 1955 Tajnej Radzie wglądu w działalność Służb Specjalnych.
Bond z miejsca wdał się z Troopem w beznadziejną potyczkę dotyczącą wykorzystywania przez Secret Service „intelektualistów"..
Perwersyjnie, świadom jej irytujących skutków, Bond przedłożył propozycję, że jeśli MI5 oraz Secret Service pragną zająć się serio „szpiegami intelektualnymi" ery atomowej, muszą – aby im sprostać – zatrudnić same pewną liczbę mózgowców.
– Zdymisjonowani oficerowie Armii Indyjskiej – oświadczył Bond – nie mają nawet szans zrozumieć procesów umysłowych takiego Burgessa czy takiego Macleana. W ogóle nie wiedzą o istnieniu podobnych ludzi – a co dopiero mówić o posiadaniu/ predyspozycji osobowych umożliwiających obracanie się w icłi kręgach, poznawanie ich przyjaciół i tajemnic. Skoro Burgess i Maclean czmychnęli do Rosji, jedyny sposób nawiązania z nimi ponownego kontaktu i może – jeśli mają już Rosji dość – uczynienia z nich podwójnych agentów, polega na tym, że wyśle się ich najbliższych przyjaciół do Moskwy, Pragi i Budapesztu z instrukcjami, aby czekali, póki tamci nie wypełzną z podziemi, a potem próbowali ich podejść. I jednego z nich, prawdopodobnie Burgessa, chęć opowiedzenia swojej historii i poczucie osamotnienia skłoni wreszcie do nawiązania takiego kontaktu. Lecz z pewnością ani jeden, ani drugi nie podejmie ryzyka ujawnienia się facetowi w trenczu, z kawaleryjskim wąsem i umysłowością kaprala.
– Czyżby – odparł na to Troop z lodowatym spokojem. – Sugeruje pan zatem, abyśmy naszpikowali organizację długowłosymi zboczeńcami. Koncepcja nader oryginalna. Sądziłem, że jesteśmy zgodni, iż homoseksualiści bodaj w największym stopniu] zagrażają systemowi bezpieczeństwa. Jakoś nie mogę sobie wyobrazić Amerykanów, przekazujących poważne tajemnice atomowe] zgrai pedziów, oblanych pachnidłami.
– Nie każdy intelektualista jest pedałem. Wielu jest łysych. Chcę tylko powiedzieć, że… – i tak spór ciągnął się nieprzerwanie przez sesje trzech minionych dni, a pozostali członkowie komisji w większym czy mniejszym stopniu popierali stanowisko Troopa. Teraz – dziś – mieli sformułować wnioski i Bond zastanawiał się, czy powinien uczynić rzecz niepopularną i zgłosić votum separatum.
Na ile poważnie traktuje tę całą historię, rozmyślał, kiedy o dziesiątej wyszedł z mieszkania i zbiegł po schodach do auta? Czy był P° prostu małostkowy i uparty? Czy zajął stanowisko jednoosobowej opozycji po to tylko, by mieć w co zapuścić zęby? Czy był znudzony aż tak, że nie ma nic lepszego do roboty, jak dawać w kość macierzystej firmie? Bond nie umiał się zdecydować. Odczuwał niepokój, brak stanowczości, a za tym wszystkim natrętny dyskomfort psychiczny, którego nie potrafił nazwać po imieniu.
Kiedy wcisnął rozrusznik, a podwójna rura wydechowa Bentleya z kaszlącym pomrukiem obudziła się do życia, do głowy przyszedł Bondowi osobliwy cytat bez ojca i matki:
„Tych, których Bogowie pragną zniszczyć, pierwej pogrążają w nudzie".
BUŁKA Z MASŁEM
Jak się okazało, Bond nie musiał podejmować decyzji w sprawie ostatecznego raportu Komisji.
Zdążył skomplementować nową letnią sukienkę swej sekretarki i przekopać się w połowie przez stos depesz, jakie nadeszły nocą, kiedy czerwony telefon, który mógł oznaczać tylko M. albo szefa sztabu, wydał ż siebie ciche, władcze mruknięcie.
Bond podniósł słuchawkę.
– 007.
– Możesz wpaść? – To był szef sztabu.
– M.?
– Tak. I zanosi się na dłuższą nasiadówkę. Uprzedziłem Troopa, że nie dotrzesz na Komisję.
– Masz jakiś pomysł, o co chodzi? Szef sztabu zachichotał.
– Ano mam. Tylko lepiej, żebyś to usłyszał od niego. Zdębiejesz. Jest w tym nielichy hak.
Kiedy Bond włożył marynarkę i zatrzaskując za sobą drzwi wyszedł na korytarz, doświadczył pewności, że pistolet startera wy-strzelił wreszcie i że pieskie dni dobiegły końca. Nawet jazda windą na najwyższe piętro i marsz długim cichym korytarzem ku drzwiom gabinetu sztabowego M. zdawały się być brzemienne znaczeniem tych wszystkich innych okazji, gdy dzwonek czerwonego telefonu okazywał się sygnałem startowym, wystrzeliwującym go jak uzbrojoną głowicę w czekający gdzieś na drugim końcu świata, upatrzony przez M. cel. No i oczy panny Moneypenny, osobistej sekretarki M., miały ów dobrze znajomy wyraz podniecenia i wiedzy tajemnej, kiedy uśmiechając się do Bonda wciskała guziczek interkomu.
– Jest 007, sir.
– Niech wejdzie – odrzekł metaliczny głos, a nad drzwiami zapaliło się czerwone światełko „Nie przeszkadzać".
Bond wszedł do środka i delikatnie zamknął za sobą drzwi. Gabinet był chłodny, a może to tylko zasłony weneckie stwarzały w nim wrażenie chłodu. Aż do skraju ustawionego centralnie wielkiego biurka cętkowały ciemnozieloną wykładzinę smugami światła i cienia na przemian. Blask słońca nie docierał do biurka i siedząca przy nim nieruchoma postać kąpała się w rozproszonej zielonkawej mgiełce. Pod sufitem, dokładnie nad biurkiem, dorzucony ostatnio do wyposażenia gabinetu M. wielki dwuśmigłowy wentylator obracał się powoli, mieląc burzowe sierpniowe powietrze, które nawet tu, wysoko nad Regenfs Park, było po tygodniowej fali upałów ciężkie i zastałe.
M. gestem ukazał Bondowi krzesło po drugiej stronie wyłożonego czerwoną skórą biurka. Bond usiadł i spojrzał w spokojną, pomarszczoną twarz starego żeglarza, którego kochał, szanował i słuchał bez zastrzeżeń.
– Czy pozwolisz, że zadam ci pytanie osobiste, James?
M. nigdy nie zadawał swoim ludziom pytań osobistych i Bond nie potrafił sobie wyobrazić, na co się zanosi.
– Oczywiście, sir.
M. wyjął swoją fajkę z wielkiej mosiężnej popielnicy i uważnie obserwując palce począł nabijać ją tytoniem. Potem powiedział szorstko: – Nie musisz odpowiadać, ale ma to związek z twoją, eee, przyjaciółką, panną Case. Jak wiesz, nie interesuję się z zasady tymi sprawami, ale obiło mi się o uszy, że od czasu tej historii z diamentami byliście, hm, nierozłączni. Chodziły nawet słuchy o ślubie. – M. popatrzył na Bonda, a potem znowu opuścił wzrok. Wetknął fajkę w zęby, przypalił i wypuszczając pierwszy dym jednym kącikiem ust, wycedził drugim: – Mógłbyś mi coś powiedzieć na ten temat?
– I co teraz? – zastanawiał się Bond. Do diabła z tymi biurowymi plotkami.
– Cóż, sir – odrzekł gburowato – było nam ze sobą dobrze. Chodziły nawet słuchy o ślubie. Ale potem poznała pewnego gościa z ambasady amerykańskiej. Z personelu attache wojskowego. Major piechoty morskiej. I rozumiem, że ma za niego wyjść. W gruncie rzeczy wyjechali razem do Stanów. Prawdopodobnie tak jest lepiej. Małżeństwa mieszane rzadko kończą się dobrze. 0 ile wiem, to zupełnie sympatyczny facet. Chyba odpowiada to jej bardziej aniżeli życie w Londynie. Tak naprawdę, nie mogła tu sobie znaleźć miejsca. Świetna dziewczyna, ale trochę neurotyczna. Za często się kłóciliśmy. Prawdopodobnie z mojej winy. Tak czy owak, to już skończone.
M. uśmiechnął się przelotnie jednym z tych uśmiechów, które rozjaśniały raczej jego oczy, niźli usta.
– Przykro mi, James, jeżeli koniec był smutny – powiedział. Lecz w jego głosie nie pobrzmiewało współczucie. – Zdając sobie sprawę, że uprzedzenia takie są reliktem wiktoriańskiego wychowania, M. odnosił się jednak z dezaprobatą do „podbojów" Bonda, jak określał rzecz na własny użytek. Będąc jednak szefem Bonda, najmniej życzył sobie tego, aby ów uczepił się na stałe niewieściej spódnicy. – Ale może wyjdzie ci to na dobre. W tej branży kobiety neurotyczne bywają ryzykowne. Wieszają się akurat tej ręki, którą sięgasz po broń, jeśli rozumiesz, co chcę powiedzieć. Przepraszam za te pytania. Musiałem znać odpowiedzi, zanim ci powiem, co się wykluło. Dość niesamowita historia. Trudno by cię w nią było angażować, gdybyś stał o krok od ołtarza albo coś w tym stylu.
Читать дальше