Bond skoczył znowu. Nóżki krzesła przygwoździły kobietę w talii i ponad barkami. Boże, ależ była silna! Poddała się, ale tylko do chwili, gdy jej plecy zostały przyciśnięte do ściany. Tu podjęła zażartą walkę, opluwając Bonda nad krzesłem i wymachując drutem, który szukał celu jak żądło skorpiona.
Bond odstąpił trochę, trzymając krzesło wyciągniętymi rękoma.
Wymierzył i wysokim kopniakiem trafił w uzbrojoną dłoń. Drut pożeglował w górę i spadł z brzęknięciem gdzieś za jego plecami.
Bond przysunął się bliżej. Zanalizował sytuację. Tak, cztery nóżki krzesła krzepko przygważdżały kobietę do ściany. Z tej klatki mogła się wydostać tylko siłą. Miała wolne ręce, nogi i głowę, ale korpus był solidnie przyciśnięty do ściany.
Kobieta syknęła coś po rosyjsku. Plunęła nad krzesłem. Bond pochylił głowę i wytarł twarz o rękaw. Wyprostował się i spojrzał w jej pożyłkowane oblicze.
– To już koniec, Rosa – powiedział. – Za minutę będzie tu Deuxieme. Za godzinę ty będziesz w Londynie. Nikt nie zobaczy, jak wychodzisz z hotelu. Nikt nie zobaczy, jak wyjeżdżasz do Anglii. W gruncie rzeczy zobaczy cię jeszcze bardzo niewielu ludzi. Od tej chwili będziesz tylko numerem tajnych akt. Kiedy z tobą skończymy, będziesz nadawała się tylko do domu wariatów.
Twarz, oddalona odeń o parę stóp, podlegała przemianom. Odpłynęła z niej krew i była żółta. Lecz nie, pomyślał Bond, ze strachu. Blade oczy popatrzyły nań spokojnie. Nie przyznawały się do klęski.
Wilgotne, nieforemne usta skrzywiły się w uśmiechu.
– A co pan, mister Bond, będzie robił, kiedy ja trafię do domu wariatów?
– Cóż, będę żył, jak żyłem.
– Nie sądzę, anglijskij spion.
Bond prawie nie zwrócił uwagi na te słowa. Usłyszał trzaśniecie otwieranych drzwi. Zza jego pleców doniósł się wybuch śmiechu.
– Eh bien - był to ów ton zadowolenia, który Bond pamiętał tak dobrze. -, Pozycja numer siedemdziesiąt! Oto wreszcie znam je wszystkie! I to wynaleziona przez Anglika! James, to naprawdę afront dla mych rodaków.
– Raczej nie zalecam – odrzekł Bond przez ramię. – Zbyt wyczerpująca. Tak czy inaczej, ty ją teraz przejmujesz. Przedstawię ci panią. Ma na imię Rosa. Polubisz ją. To szyszka w SMIERSZ-u – w rzeczy samej zawiaduje mordowaniem ludzi.
Mathis podszedł w towarzystwie dwóch ludzi z pralni. Stali we trzech, patrząc z szacunkiem na przerażającą twarz.
– Rosa – powiedział Mathis z zadumą. – Tym jednak razem Róża Zła. Pięknie, pięknie! Jestem jednak pewien, że nie czuje się w tej pozycji wygodnie. Wy dwaj, przynieście panier de fleurs - będzie jej milej na leżąco.
Dwaj mężczyźni ruszyli ku drzwiom i Bond usłyszał skrzyp kosza na brudy.
Oczy kobiety wciąż wbijały się w twarz Bonda. Poruszyła się lekko, przenosząc ciężar ciała. Poza polem widzenia Bonda, niedo-strzeżony także przez Mathisa, który nadal studiował jej oblicze, nosek jednego błyszczącego trzewika przycisnął podeszwę drugiego. Z samego czubka buta wysunęło się smukłe półcalowe ostrze. Jak druty, stal miała niebieskawy nalot.
Dwaj mężczyźni postawili obok Mathisa duży prostokątny kosz.
– Bierzcie ją – powiedział Mathis; Skłonił się lekko Rosie. – Był to dla mnie zaszczyt.
– Au revoir, Rosa – powiedział Bond. Żółte oczy zapaliły się na moment.
– Żegnam, mister Bond.
Śmignął trzewik ze swym stalowym języczkiem.
Bond poczuł w prawej łydce ostry ból. Był to taki ból, jaki odczuwa się po kopnięciu. Wzdrygnął się i cofnął. Dwaj mężczyźni uchwycili Rosę Klebb za ramiona.
Mathis wybuchł śmiechem.
– Biedny James – powiedział. – Możesz zawsze liczyć, że ostatnie słowo wypowie SMIERSZ.
Języczek z brudnej stali cofnął się do swej skórzanej kryjówki.
Do kosza wkładano teraz tłumok, który był tylko nieszkodliwą starą kobietą.
Mathis pilnował, by starannie domknięto wieko. Zwrócił się do Bonda:
– Odwaliłeś kawał dobrej roboty, przyjacielu – powiedział. – Ale wyglądasz na skonanego. Wracaj do ambasady i odpocznij, bo wieczorem musimy zjeść razem kolację. Najlepszą kolację w Paryżu. I poszukam najpiękniejszej dziewczyny na deser.
W ciało Bonda wkradało się odrętwienie. Było mu bardzo zimno. Uniósł dłoń, żeby odgarnąć z czoła kosmyk włosów. Nie miał czucia w palcach. Wydawały się wielkie jak ogórki. Jego ręka opadła ciężko wzdłuż boku.
Oddychanie stawało się trudne. Bond westchnął całymi płucami. Zacisnął zęby i tak, jak ludzie usiłujący ukryć, że są pijani, opuścił powieki.
Przez rzęsy widział, jak kosz niesiony jest ku drzwiom. Z trudem otworzył oczy. Rozpaczliwie skleił z mgły Mathisa.
– Nie będę potrzebował dziewczyny, Renę – powiedział ochryple.
Musiał teraz walczyć o powietrze. Znów jął unosić dłoń ku zimnej twarzy. Miał wrażenie, że Mathis rusza w jego stronę. Bond poczuł, że uginają się pod nim kolana. Powiedział albo wydało mu się, że mówi:
– Już mam najpiękniejszą…
Zwinął się powoli na pięcie i runął jak długi na ciemnoczerwoną podłogę.
***