– Ach, te wspaniałe plecy! – powiedział żartobliwie. – Kiedy tylko wrócę, zabiorę je na kolację.
– Nie zrobisz niczego w tym rodzaju – odparła chłodno. Później z niespodziewaną serdecznością pocałowała go na pożegnanie i Bond po raz setny zastanowił się, dlaczego zawraca sobie głowę innymi kobietami, skoro najrozkoszniejszą z nich jest jego własna sekretarka.
Samolot mrucząc sunął równo ponad bezkresnym morzem kłę-biastych chmur, które wyglądały na dość solidne, by móc na nich wylądować w razie awarii silników. Później skończyły się i daleko z lewej zamajaczyła niebieskawa mgiełka Paryża. Przez godzinę lecieli nad wypalonymi polami Francji, aż – za Dijon – bladozielona dotąd ziemia nabrała soczystszej barwy, co świadczyło, że teren się wznosi i zaczynają się Jury.
Podano lunch. Bond odłożył książkę, odsunął od siebie myśli, które z uporem wciskały się pomiędzy niego a zadrukowaną stronicę, i jedząc spoglądał w dół na chłodne zwierciadło Jeziora Genewskiego. Gdy sosnowe lasy poczęły się piąć ku łatom śniegu pomiędzy pięknie wyszorowanymi zębiskami Alp, przypomniał sobie młodzieńcze narciarskie wakacje. Samolot mijał o kilkaset jardów z lewej olbrzymi kieł Mont-Blanc i widząc w dole brudnoszarą, słoniową skórę lodowców, Bond ujrzał znowu siebie, kilkunastoletniego chłopaka, który przewiązany liną asekuracyjną wpiera się nogami i plecami w ściany komina na Aiguilles Rouges, ubezpieczając dwóch kompanów z Uniwersytetu Genewskiego, pnących się ku niemu cal za calem po gładkiej skale.
A teraz? Bond posłał wymuszony uśmiech swemu odbiciu w szybie, kiedy samolot odbił od gór i pomknął nad szachownicą tarasu Lombardii. Gdyby podszedł doń na ulicy i przemówił ów młody James Bond, czy poznałby w nie zepsutym pełnym zapału młokosie samego siebie w wieku lat siedemnastu? No i co ten młokos pomyślałby o nim, starszym Jamesie Bondzie, tajnym agencie? Czy rozpoznałby siebie w skórze tego mężczyzny, stwardniałego przez lata perfidii, bezwzględności i strachu – tego. mężczyzny z zimnymi aroganckimi oczyma, blizną na policzku i płaskim wybrzuszeniem marynar-ki w pobliżu lewej pachy? A jeśli tak, to jaki by o nim wydał osąd? Co by pomyślał o aktualnym zadaniu Bonda? Co by pomyślał o tym zuchwałym tajnym agencie, który przemierza oto świat w roli nowej i niezwykle romantycznej – aby stręczyć na rzecz Anglii?
Bond wyrzucił z umysłu wspomnienia swej dawno umarłej młodości. Nigdy nie patrz wstecz. Gdybanie to strata czasu. Bierz, co ci niesie los, zadowalaj się tym i ciesz, że nie jesteś handlarzem używanych samochodów, zapeklowanym w gorzałce i nikotynie żurnalistą z brukowca, kaleką… albo trupem.
Spozierając w dół na wyżarzoną słońcem Genuę i łagodne błękitne wody Morza Śródziemnego, Bond zamknął umysł na sprawy minione i obrócił go ku najbliższej przyszłości, ku robocie, jaką na własny użytek określił mianem stręczycielstwa dla Anglii.
Jakkolwiek bowiem rzecz mógłby zechcieć nazwać ktoś inny, to go właśnie czekało – miał uwieść, i to uwieść bardzo szybko, dziewczynę, której nie widział w życiu, której imię usłyszał wczoraj po raz pierwszy. I cały czas, bez względu na to, jak się okaże atrakcyjna – a szef T opisał ją jako „bardzo piękną" – cała uwaga Bonda musi się zwracać nie na to, co sobą reprezentuje, lecz na to, co ma – posag, jaki wnosi. Coś jak małżeństwo dla pieniędzy z kobietą zamożną. Czy zdoła wywiązać się z roli? Może potrafi zdobywać się na właściwe gesty i mówić właściwe słowa, ale czy jego ciało będzie w stanie oderwać się od sekretnych myśli i uprawiać miłość, deklarowaną w słowach? Jakim cudem mężczyźni zachowują się wiarygodnie w łóżku, myśląc zarazem wyłącznie o koncie bankowym partnerki? Może potrafi stymulować erotycznie wizja, iż kopuluje się z workiem złota. Ale z maszyną szyfrową?
W dole przesunęła się Elba i samolot wszedł w pięćdziesięcio-milowy ślizg ku Rzymowi. Pół godziny pośród rozgdakanych głośników Lotniska Ciampino, dwie szklaneczki doskonałego america-no i znów byli w drodze, sunąc równo w kierunku czubka włoskiego buta, a umysł Bonda na powrót zesiewał najdrobniejsze szczegóły spotkania, przybliżającego się z szybkością trzystu mil na godzinę.
Czy to wszystko jest skomplikowanym spiskiem MGB, do którego nie umie znaleźć klucza? Czy zmierza wprost w pułapkę, której nie potrafił zgłębić nawet pokrętny umysł M.? Bóg świadkiem, że M. był zaniepokojony możliwością takiej pułapki. Każda okoliczność za i przeciw została jednak zanalizowana pod wszelkimi możliwymi kątami widzenia nie tylko przez M., lecz również Kierowników Sekcji, którzy w pełnym składzie i z pełnymi szykanami odbywali przez całe wczorajsze popołudnie i wieczór naradę operacyjną. Z którejkolwiek wszakże strony atakowano by sprawę, nikt nie potrafił zasugerować, jakie ewentualnie korzyści mogą z niej wyciągnąć Rosjanie. Mogliby chcieć uprowadzić Bonda i poddać go przesłuchaniom. Ale dlaczego właśnie jego? Był agentem operacyjnym, którego nie obchodziły generalne mechanizmy funkcjonowania Service i który – poza szczegółami swej aktualnej roboty i pewną sumą informacji ogólnych, w żadnym jednak razie krytycznie ważnych – nie obciążał pamięci niczym, co mogłoby być dla Rosjan użyteczne. Może chcieli zabić Bonda w ramach aktu zemsty; a przecież w ciągu minionych dwóch lat nie starł sję z nimi ani razu. Zresztą pragnąc go zabić, wystarczyło strzelić doń na ulicy Londynu, w jego mieszkaniu albo podłożyć mu w samochodzie bombę.
Myśli Bonda przerwała stewardesa.
.- Proszę zapiąć pasy. – Nie zdołała dokończyć zdania, gdy wtłaczając pasażerom żołądki do gardła samolot opadł raptownie, a potem z nieprzyjemnym jękiem wysiłku w skowycie silników ponownie poderwał się do góry. Niebo na zewnątrz nagle poczerniało. W okna zadudnił deszcz. Oślepiająco zamigotało błękitne i białe światło, rozległ się trzask, jak gdyby maszynę poraził pocisk przeciwlotniczy i samolot jął się kołysać i trząść w brzuchu przyczajonej u wrót Adriatyku burzy elektrycznej.
Bond poczuł odór niebezpieczeństwa. To najprawdziwszy zapach, coś w rodzaju tej mieszaniny potu i elektryczności, jaka uderza w nozdrza po wejściu do gabinetu grozy. Znów błyskawica przeciągnęła łapami po oknach. Trzask! Miało się wrażenie, że są samym rdzeniem grzmotu. Nagle samolot wydał się niewiarygodnie mały i kruchy. Trzynastu pasażerów! Piątek trzynastego! Bond przypomniał sobie słowa Loelii Ponsonby i poczuł wilgoć w dłoniach zaciśniętych na poręczach fotela. Zastanawiał się, w jakim wieku jest ten samolot, ile godzin wylatał. Czy jego skrzydła zaczął już toczyć śmiercionośny kornik zmęczenia metalu? Ile wytrzymałości zdążył im odebrać? Może koniec końców nie dotrze do Istambułu. Może tym swoim przeznaczeniem, które analizował filozoficznie godzinę temu, będzie upadek na łeb na szyję w Zatokę Koryncką?
Gdzieś wewnątrz Bonda był jednak „pokój huraganowy", rodzaj cytadeli, jakie spotyka się niekiedy w staromodnych domach w tropikach. Te pokoje to małe celki o wzmocnionej konstrukcji, zlokalizowane w samym środku parteru, a niekiedy na poziomie fundamentów. Kiedy wybucha burza, grożąca zniszczeniem domu, gospodarz wraz z rodziną schodzi do takiej celi i czeka, aż minie niebezpieczeństwo. Bond krył się w swym „huraganowym pokoju" tylko wówczas, gdy sytuacja nie podlegała jego kontroli i kiedy nie mógł przedsięwziąć żadnego innego działania. Teraz właśnie wycofał się do cytadeli, zamknął duszę dla piekielnego zgiełku i ruchu, a potem skoncentrował się na jednym szwie przecinającym tapicerkę fotela przed sobą i zupełnie rozluźniony czekał, aż rozstrzygną się losy rejsu BEA numer 130.
Читать дальше