Niemal natychmiast w kabinie pojaśniało. Deszcz przestał łomotać o pleksiglasowe szyby, a silniki podjęły swój beztroski poświst. Bond otworzył drzwi huraganowego pokoju i wyszedł na zewnątrz. Powoli odkręcił głowę i spojrzał z ciekawością przez okno na maleńki cień samolotu spieszący daleko w dole po cichych wodach Zatoki Korynckiej. Westchnął głęboko i sięgnął do kieszeni spodni po swą papierośnicę z brązu. Kiedy wyjmował zapalniczkę i przypalał Morlanda z trzema złotymi opaskami, stwierdził z satysfakcją, że jego dłonie są zupełnie pewne. Czy powinien powiedzieć Lii, że prawie miała rację? Uznał, że uczyni to, jeśli tylko znajdzie w Istambule dostatecznie filuterną pocztówkę.
Dzień na zewnątrz samolotu blakł, przechodząc – jak konający delfin – przez całą gamę barw; granatowa w półmroku, wybiegła im na spotkanie gór Hymet. Jeszcze migocące mrowisko Aten i oto Viscount kołował po standardowym betonowym pasie z obwisłym rękawem i napisami w osobliwych roztańczonych literach, jakich Bond nie widział na oczy chyba od czasów szkoły.
Wraz z garstką pobladłych, milczących pasażerów wyszedł z samolotu, pomaszerował do poczekalni tranzytowej i baru. Zamówił szklanicę ouzo i wychylił, popijając łykiem lodowatej wody. Pod mdlącym anyżkowym smaczkiem kryła się prawdziwa krzepa i Bond poczuł, że w jego gardle i żołądku trunek rozniecił na chwilę płomyk. Odstawił szklankę i zamówił następną.
Kiedy głośniki przywołały go na pokład, panował już mrok i jasny księżyc w drugiej kwadrze żeglował wysoko nad światłami miasta. Wieczór i zapach kwiatów nadawały powietrzu pozór miękkości, rozbrzmiewała pulsująca pieśń cykad i daleki głos śpiewającego mężczyzny. Był to głos czysty i smutny, a piosenka miała w sobie coś z lamentu. W pobliżu lotniska pies obwieścił podnieconym ujadaniem, że poczuł nieznany ludzki zapach i Bond uzmysłowił sobie nagle, że jest już na wschodzie, gdzie stróżujące psy wyją po całych nocach. Nie wiadomo dlaczego ta myśl wywołała w jego sercu skurcz satysfakcji i podniecenia.
Od Istambułu dzieliło ich tylko dziewięćdziesiąt minut lotu nad mrocznymi falami Morza Egejskiego i Marmara. Doskonała kolacja, z dwoma wytrawnymi martini i ćwiartką klaretu Calvet, zniweczyła w duszy Bonda wszelkie zastrzeżenia dotyczące latania w piątki trzynastego, tudzież obawy związane z misją, podsuwając w ich miejsce uczucie miłego oczekiwania.
Potem byli już na miejscu i cztery śmigła samolotu zastygły przed nowoczesnym budynkiem portu lotniczego Yesilkoy, godzinę jazdy do Istambułu. Dziękując za lot Bond pożegnał się ze stewardesami, przeszedł ze swym neseserem przez odprawę paszportową i w oczekiwaniu na bagaż zatrzymał się przed celną.
Zatem ci smagli, szpetni, schludni i niscy urzędnicy to współcześni Turcy. Słuchał ich głosów, pełnych samogłosek otwartych, cichych głosek szczelinowych i wariacji na temat u, oraz obserwował, zadające kłam tym uprzejmym łagodnym głosom, ciemne oczy. Były to rozjarzone, gniewne, okrutne oczy, które dopiero ostatnio zeszły z gór. Były to oczy od stuleci uczone strzeżenia owiec i odczytywania najdrobniejszych ruchów na dalekich horyzontach. Były to oczy, które umiały niepostrzeżenie śledzić prawicę rozmówcy, które liczyły ziarnka zboża, drobną monetę i dostrzegały każde drgnienie palców kupca. Były to oczy twarde, nieufne i zawistne. Bond nie obdarzył ich sympatią.
Tuż za odprawą celną z cienia wyłonił się wysoki, długonogi mężczyzna z obwisłym wąsem. Miał na sobie szykowny puderman-tel i szoferską czapkę. Zasalutował i nie pytając Bonda o nazwisko chwycił jego walizkę, a potem poprowadził do prawdziwego arystokraty wśród samochodów – lśniącego swą czernią starego Rolls-Royce'a coupe-de-ville, wykonanego, jak przypuszczał Bond, na zamówienie jakiegoś milionera z lat dwudziestych.
Gdy wóz wypływał z terenu lotniska, mężczyzna odwrócił się i powiedział przez ramię w doskonałej angielszczyźnie:
– Kerim Bej uznał, że dzisiejszego wieczoru będzie pan wolał odpocząć, sir. Mam się stawić do pańskiej dyspozycji jutro o dziewiątej. W jakim zatrzyma się pan hotelu, sir?
– Kris tal Palas.
– Doskonale, sir. – Samochód pomkną! bezgłośnie szeroką, nowoczesną drogą.
Z tyłu, z pocętkowanego smugami cienia parkingu przed lotniskiem, uszu Bonda dobiegło słabe kaszlnięcie uruchomianego skutera. Był to dźwięk bez znaczenia i Bond rozsiadł się wygodnie, aby rozkoszować się jazdą.
DARKO KERIM
James Bond obudził sią wcześnie w obskurnym pokoju hotelu Kristal Pałas na wzgórzach Pery i w roztargnieniu wyciągnął ramię, aby zbadać ostre swędzenie na wewnętrznej stronie prawego uda. Coś go w nocy ukąsiło. Zirytowany podrapał swędzące miejsce. Mógł się był tego spodziewać.
Kiedy przybył tu wczoraj wieczorem i powitany przez ponurego nocnego recepcjonistę w spodniach i koszuli bez kołnierzyka pobieżnie zlustrował hol z upstrzoną przez muchy palmą w mosiężnej donicy oraz podłogą i ścianami w odbarwionej mauretańskiej glazurze, pojął natychmiast, co go czeka. Nawet przeszła mu przez głowę myśl, żeby przenieść się do innego hotelu. Inercja jednak i perwersyjne zamiłowanie do panującej w staromodnych kontynentalnych hotelach atmosfery tandetnej romantyki, postanowiły za niego, że zostaje; zameldował się i archaiczną windą o napędzie grawitacyjno-łinowym wiedziony przez recepcjonistę podążył na trzecie piętro.
Pokój, z kilkoma sztukami zniszczonych mebli i żelaznym łóżkiem, był taki, jakiego oczekiwał. Zanim odprawił recepcjonistę, przyjrzał się tylko tapecie nad łóżkiem w poszukiwaniu krawych plam po rozgniecionych pluskwach.
Nadto się pospieszył. Kiedy wszedł do łazienki i przekręcił kran od gorącej wody, ów westchnął głęboko, wzgardliwie kaszlnął i wypluł do umywalki niewielką stonogę. Bond spłukał ją bezmyślnie wątłą strużką brązowej wody z zimnego kranu. To by było tyle, pomyślał sarkastycznie, jeśli chodzi o wybór hotelu wedle nazwy, która wydała mu się zabawna, i z chęci oderwania się od pluszowego życia wielkich hoteli.
Spał jednak dobrze i teraz – z jednym zastrzeżeniem, iż musi kupić jakiś środek owadobójczy – postanowił zbagatelizować swoje wygody i stawić czoła dniu.
Wyskoczył z łóżka, rozsunął ciężkie zasłony z czerwonego pluszu i wsparty o żelazną balustradę ogarnął wzrokiem jeden z najsłynniejszych widoków świata – z prawej strony miał spokojne wody Złotego Rogu, z lewej roztańczone fale nie osłoniętego
Bosforu, w środku zaś strome dachy, wyniosłe minarety i przysadziste meczety Pery. Koniec końców, zrobił dobry wybór. Widok rekompensował mnóstwo pluskiew i niewygód.
Przez dziesięć minut stojąc w oknie Bond spoglądał na rozmigotaną granicę wodną pomiędzy Europą i Azją, potem wycofał się do pokoju, zalanego teraz słońcem, i telefonicznie poprosił o śniadanie. Angielskim nie zwojował wiele, francuskim jednak w końcu się przebił. Wziął zimną kąpiel, cierpliwie ogolił się pod zimną wodą i miał tylko nadzieję, że egzotyczne śniadanie, jakie zamówił, nie okaże się fiaskiem.
Nie doznał rozczarowania. Jogurt, podany w niebieskiej porcelanowej miseczce, był ciemnożółty i miał konsystencję gęstej śmietany. Obrane zielone figi pękały z dojrzałości, a turecka kawa była czarna jak dżet i miała ów lekki posmak przypalenizny, świadczący, że zmielono ją dopiero przed chwilą. Bond zjadł doskonały posiłek przy stole podciągniętym do otwartego okna. Obserwował parowce i kaiki, przecinające dwa rozciągnięte przed jego oczyma morza, a także myślał o Kerimie i ewentualnych nowinach.
Читать дальше