Barney podniósł do góry rękę.
– Pójdę do swojej kajuty. Bardzo ci dziękuję.
Hunt podszedł bliżej. Zmarszczył się jak żona, która zaczęła podejrzewać, że spotkanie w interesach męża odbyło się w zaciemnionym pokoju hotelu St. Nicholas.
– Na tym polega cała trudność – powiedział podnieconym głosem. – Nie potrafimy zrozumieć, że ktoś może się znaleźć… – Zawahał się i powiedział: -…w kłopotliwej sytuacji. – Zaakcentował to tak, jak gdyby znalazł odpowiedź na zagadkę, nad którą zastanawiał się przez cały dzień.
Barney powiedział:
– Myślę, że wiem, co masz na myśli.
– Tak? – zawołał Hunt, rozpromieniając się.
– Cóż… może nie do końca. Ale musisz zrozumieć, że to właśnie ja znalazłem się w kłopotliwej sytuacji. Moja kłopotliwa sytuacja polega na tym, że nie chciałbym ciebie obrazić i nie mogę przyjąć twojego zaproszenia. Przykro mi.
Usta Hunta zacisnęły się. Widać było po jego twarzy, że przeżywa różne gwałtowne emocje. Teatralnym gestem odrzucił poły płaszcza kąpielowego i obnażył płaską klatkę piersiową z kępką włosków pośrodku oraz zwisający penis, purpurowego koloru. Spojrzał na Barneya wyniośle i wyzywająco, próbując sprowokować go, żeby powiedział, czy jest pod wrażeniem, czy też nie.
Barney poczuł pustkę w głowie, ukłonił się, mówiąc:
– Przepraszam – i odwrócił się.
– Mój drogi przyjacielu! – zawołał Hunt.
Ale Barney oddalał się szybkim krokiem korytarzem drugiej klasy. Dotarł do schodów i wyszedł nimi na pokład spacerowy. Przystanął na chwilę w cieniu markizy, aby zebrać myśli, wpatrując się w morze koloru ochry i słuchając miarowych uderzeń łopatek.
Podszedł do niego steward w obcisłej, przepoconej tropikalnej marynarce i zaproponował sok ananasowy z wodą sodową.
– Dziękuję – powiedział Barney i poszedł do swojej małej, ciasnej kajuty, żeby położyć się na godzinę lub dwie i poczytać.
„Weser" wpłynął do zatoki Table w czwartek, 3 grudnia 1868 roku. Słońce błyszczało na krawędziach góry Table. Na południowej półkuli było lato i chociaż dopiero była ósma, dzień był ciepły i wiał wiaterek. Barney tłoczył się przy relingu razem z innymi pasażerami drugiej klasy.
W momencie gdy „Weser" wchodził w cień olbrzymiej góry z płaskim szczytem, syreny zawyły przeciągle. Było już tu pięć czy sześć statków, a między nimi dwa klipry herbaciane wracające do Anglii z Bombaju. Załoga jednego z nich przypatrywała się „Weserowi" z zaciekawieniem. Wszyscy stali, a ich głowy z tyłu zdobiły kitki. Kiedy zauważyli młodą, piękną dziewczynę, która chowała się pod parasolem na pokładzie pierwszej klasy, zaczęli machać rękami i przeraźliwie gwizdać.
Kiedy „Weser" rzucił kotwice, większość pasażerów poszturchując się i przekrzykując, pośpieszyła do swoich kajut, aby dokończyć pakowanie. Barney, który już dawno spakował skórzaną walizę, został na pokładzie i nie niepokojony przez nikogo podziwiał Kapsztad.
U podnóża góry Table, która oświetlona słońcem błyszczała jak złoto, stały domy, kościoły i biura otoczone zielonymi dębami i morwami. Większość budynków wyglądała na holenderskie – były pomalowane na biało, z płaskim frontem, z ładnymi strzechami pokrytymi słomą – chociaż Barney zauważył również kilka nowszych budynków zbudowanych w ciężkim, przesadnym stylu brytyjskiego imperium oraz siedemnastowieczny, kamienny zamek. Nad miastem sterczały dwie wysokie wieżyczki kościołów – jedna przypominała olbrzymi tort weselny, a druga – prosta i strzelista – należała do holenderskiego Kościoła Zreformowanego.
Chociaż wiatr niósł silny zapach soli, Barney wyczuwał aromat wydzielany przez kwiaty i inne rośliny.
– No cóż, nareszcie w domu – powiedział głos obok niego. To był Hunt w swoim przepisowym szarym garniturze. Pachniał lawendą.
Barney pokiwał głową. Tak naprawdę, to nie wiedział, co powiedzieć. Sięgnął do kieszeni swojej letniej marynarki, świeżo wyprasowanej przez Chińczyka, obsługującego pralnię na „Weserze", i wyjął druciane okulary słoneczne z cienkimi, czarnymi soczewkami, które starannie zaczepił za uszy.
Hunt kaszlnął nerwowo.
– Groźnie w nich wyglądasz. Przypominasz faceta, którego poznałem w Kaffraria. Strzelał dla sportu do Murzynów.
Barney zdjął okulary.
– Wiesz… – zaczął Hunt. – Chcę tylko powiedzieć, jak mi przykro z powodu tego, co się wydarzyło. To drażliwa sprawa. Ktoś inny na twoim miejscu złożyłby meldunek kapitanowi, a nawet gubernatorowi. To bardzo miło z twojej strony.
Barney patrzył przed siebie, na wybrzeże. Do „Wesera" zbliżały się cztery wiosłowe lichtugi, prując dziobami fale.
– Nic wielkiego się nie stało – odpowiedział.
– W każdym razie doceniam to – powiedział Hunt. – I jeżeli uda ci się o tym zapomnieć, to jestem gotów tobie pomóc. Załatwię ci przewodnika do Oranjerivier, z tragarzem, oczywiście; przedstawię cię panu Huttonowi z banku Standard. To najmniej, co mogę dla ciebie uczynić.
Barney spojrzał na Hunta. A potem wyciągnął rękę. Po raz pierwszy od czasu, kiedy Joel zostawił mu na karku cały interes Blitzów – a może nawet od dnia, kiedy umarł jego ojciec – poczuł się pewnie i spokojnie. Nawet nie wiedział dlaczego. Może dlatego, że ułożyły się stosunki z Huntem i to w taki sposób, w jaki nigdy nie ułożyły się z matką, Moishem czy Davidem Steinem.
– W Księdze Rodzaju napisano: Przebaczaj grzechy swoim braciom – powiedział Barney Huntowi.
Hunt podał mu rękę, a potem odsunął się krok do tyłu, aby pokazać, że nie zamierza spoufalać się bez zaproszenia.
– Znakomicie – ucieszył się Hunt. – Znajdę ci miejsce, gdzie będziesz mógł zatrzymać się na noc, a jutro poszukam przewodnika.
W ciągu godziny znaleźli się na brzegu. Na kamienistej plaży, brodząc po kolana w pianie, czekali czarni tragarze, żeby przenieść ich walizki i kufry z lichtugi na plac, gdzie stały różnego rodzaju i koloru wózki zaprzęgnięte w woły, omnibusy ciągnione przez konie oraz inne pojazdy. Na Hun-ta czekał podniszczony rządowy powóz zaprzęgnięty w jednego konia. Hunt z entuzjazmem zaproponował Barneyowi przejażdżkę do centrum miasta.
– Po Portugalii, Przylądek zawsze zaskakuje mnie swoją cywilizacją – powiedział Hunt, kładąc nogę na nogę, kiedy powóz wiózł ich suchymi, pociętymi koleinami drogami. – Może tu nie być lizbońskich restauracji czy lizbońskiej opery, czy lizbońskiego handlu. Ale, na Boga, wiesz, gdzie jesteś. Wszystko toczy się tutaj według określonego porządku.
– Myślę o tym, co powiedziałeś mi wcześniej, że Kolonia na Przylądku jest bardzo biedna – powiedział Barney.
– To prawda – pokiwał głową Hunt. – I to sprawia, że życie tutaj jest prostsze. Nie ma mieszkańców niepewnego pochodzenia z aspiracjami, żeby mieszać się do życia towarzyskiego białych. Nie ma czarnuchów, wobec których trzeba być grzecznym i uprzejmym. Pewnie, jest tutaj kilku kłótliwych Holendrów, ale ci naprawdę najgorsi wynieśli się do Transvaalu i do Orange Free State.
– Nie ma Żydów? – zapytał Barney. Hunt skrzywił się, jakby go zabolał ząb.
– W każdym razie niewielu – powiedział. – Niewielu.
Wjechali z turkotem na plac Ratuszowy, szeroki, zakurzony, okolony okazałymi, białymi, holenderskimi fasadami domów – niektóre z nich podparte były jońskimi kolumnami i udekorowane girlandami rzeźbionych owoców i kwiatów. Na placu tłoczyli się ludzie i zwierzęta, mniej więcej w równej proporcji. Niedaleko powozu stanął staruszek z małpą na łańcuchu i z holenderską katarynką. Ryk wołów, gdakanie trzepoczących skrzydłami kurcząt, krzyki gawiedzi układały się w jakąś kakofoniczną symfonię.
Читать дальше