Rolland wykazał wielką ochotę do współpracy z sędzią. Nigdy dotąd nie skradziono mu zwłok, bo mieszkańcy Wiggins po prostu takich rzeczy nie robią. A mógł przystąpić do rozkopywania grobu w dowolnej chwili, gdyż jednocześnie był zarządcą miejscowego cmentarza.
Trussel wysłał tam dwóch urzędników sądowych oraz woźnego. Rolland czekał na nich w towarzystwie dwóch grabarzy przy mogile z kamieniem nagrobnym, na którym widniał wykuty napis:
CLOVIS F. GOODMAN
23 I 1907 – 6 II 1992
ODSZEDŁ KU WIECZNEJ CHWALE
Pospiesznie wydał polecenia i łopaty zagłębiły się w miękką, wilgotną ziemię. Niespełna kwadrans zajęło odsłonięcie wieka trumny. Rolland przejął sprawę w swoje ręce, zeskoczył na dno mogiły i zaczął zgarniać resztki ziemi, odsłaniając nadgniłe już krawędzie desek. Następnie wyjął klucz, wsunął go w otwór, mocował się przez chwilę, wreszcie otworzył zamek i szybkim ruchem, przy wtórze głośnego skrzypienia zawiasów, uniósł wieko.
Jak należało oczekiwać, wewnątrz nie było zwłok.
Leżały jedynie cztery pustaki.
Mimo wszystko trzeba było zwołać posiedzenie sądu, gdyż tego wymagały przepisy prawa, prawnicy postanowili jednak zaczekać do siedemnastej, kiedy większość urzędników sądowych zakończy pracę i rozejdzie się do domów. Późna pora odpowiadała wszystkim, a zwłaszcza sędziemu oraz prokuratorowi, którzy mieli pewność, że postępują właściwie, niemniej byli nadzwyczaj zdenerwowani. Od samego rana Sandy stanowczo nalegał, aby zwołać posiedzenie jak najszybciej, skoro tylko przyznanie się do winy zostanie przyjęte, a otwarcie grobu potwierdzi zeznania Patricka, umożliwiając zarazem sfinalizowanie sekretnej umowy. Nie było na co czekać. Powtarzał, że jego klient, poraniony i wycieńczony, przebywa pod strażą w szpitalnej izolatce, chociaż tym stwierdzeniem nie mógł już zjednać więcej przychylności członków narady. Przeważył jednak argument, że skoro nie odbywają się obecnie inne rozprawy, to tę jedną można załatwić w trybie przyspieszonym, ponieważ dalsza zwłoka niczego już nie zmieni.
Sędzia Trussel przystał na takie rozwiązanie, a Parrish nie zgłosił sprzeciwu. Miał na wokandzie osiem innych spraw, z którymi musiał się uporać w ciągu najbliższych trzech tygodni, zatem i jemu zależało na szybkim pozbyciu się z barków ciężaru, jakim był dla niego Lanigan.
Siedemnasta odpowiadała również obronie. McDermott świetnie wiedział, że przy odrobinie szczęścia powinno im się udać wyjść razem z sądu po dziesięciu minutach. Nieco więcej szczęścia potrzebowali zapewne, aby wymknąć się niepostrzeżenie. Patrick ocenił, że i jemu wydaje się to najlepszą porą. W końcu nie miał nic innego do roboty.
Przebrał się w luźne jasne spodnie i nową białą koszulę. Stopy wsunął także w nowe sandały, ale nie włożył skarpetek, gdyż rana nad kostką wciąż lekko ropiała. Uściskał serdecznie doktora Hayaniego i podziękował mu za wszystko. Następnie pożegnał się z pielęgniarkami i salowymi, obiecując, że w najbliższej przyszłości odwiedzi ich ponownie. Nikt nie miał jednak złudzeń, iż tak się nie stanie.
Po dwóch tygodniach pobytu w izolatce Patrick wyszedł po raz ostatni ze szpitala, u boku swego adwokata, w otoczeniu jak zwykle czujnych, uzbrojonych strażników z biura szeryfa.
Okazało się nagle, że siedemnasta odpowiada nie tylko prawnikom. Ani jeden urzędnik czy woźny sądowy nie poszedł do domu, gdyż lotem błyskawicy rozeszła się wieść, że proces zapewne potrwa jedynie parę minut.
Pewna pracownica dużej firmy adwokackiej zajmującej się nieruchomościami sprawdzała jeszcze w kancelarii sądu czyjeś prawa do własności jakichś gruntów, kiedy dotarła do niej informacja o zwołanej naprędce rozprawie. Natychmiast zadzwoniła do swoich zwierzchników i wiadomość lotem błyskawicy obiegła całe prawnicze środowisko miasta. Przekazywano sobie nawzajem, że w sprawie Lanigana nastąpiła zmiana oskarżenia, na podstawie jakiejś potajemnej umowy więzień szybko przyznał się do winy, a formalna rozprawa miała się odbyć już dzisiaj, o siedemnastej, w głównej sali posiedzeń.
Wieści o niespotykanym dotąd zdarzeniu, zgodnym jednak z wszelkimi procedurami, sprawiły, że wszyscy chcieli być świadkami tej niecodziennej rozprawy. Każdy czuł się też w obowiązku powiadomić krewnych i znajomych, zaprzyjaźnionych reporterów i dziennikarzy, a nawet współpracowników przebywających obecnie w terenie. Tak oto, w ciągu niespełna pół godziny, połowa mieszkańców Biloxi wiedziała już, że Lanigan stanie przed sądem, przyzna się do winy i prawdopodobnie odzyska wolność.
Posiedzenie zapewne przyciągnęłoby znacznie mniejszą uwagę, gdyby wiadomość o nim ukazała się w czołówkach gazet, a na wszystkich tablicach informacyjnych porozwieszano zwykłe zapowiedzi. Nikt nie miał wątpliwości, że ów niezwykły pośpiech jest związany z chęcią zachowania tajemnicy. A w tym wypadku chodziło o szczególnie elektryzującą tajemnicę: wymiar sprawiedliwości dążył do ochrony jednego z przedstawicieli prawniczej machiny.
W sali posiedzeń szybko zaczęły się zbierać grupki porozumiewających się szeptem ludzi, pospiesznie rezerwowano miejsca w ławach. Stopniowe gęstnienie tłumu odbierano powszechnie jako potwierdzenie bulwersujących plotek, a kiedy na salę wkroczyli znani reporterzy sądowi, atmosfera napięcia sięgnęła zenitu.
– Już go przywieźli – powiedział głośno ktoś w pierwszych rzędach i jak na komendę ciekawscy, oczekujący jeszcze na korytarzu, zaczęli gorączkowo szukać wolnych miejsc.
Patrick szerokim uśmiechem przyjął widok dwóch fotoreporterów pędzących w jego kierunku, ledwie skręcił z klatki schodowej w boczny korytarz. Wprowadzono go do tej samej sali konferencyjnej co poprzednio. Strażnik zdjął mu kajdanki. Kupione przez Sandy’ego spodnie okazały się o parę centymetrów za długie, oskarżony usiadł więc i zaczął bez pośpiechu podwijać nogawki i starannie układać prowizoryczne mankiety. Po chwili do pokoju wszedł Karl Huskey i poprosił strażników, żeby zaczekali przed drzwiami.
– Wygląda na to, iż możemy zapomnieć o błyskawicznym, sekretnym posiedzeniu – odezwał się Patrick.
– No cóż, w naszej społeczności wieści rozchodzą się błyskawicznie. Ładne ubranie.
– Dzięki.
– Ten mój znajomy dziennikarz z Jackson prosił, abym cię zapytał, czy…
– Nic z tego, Karl. Nie udzielam żadnych wyjaśnień prasie.
– Tak myślałem. Kiedy wyjeżdżasz?
– Jeszcze nie wiem. Ale niedługo.
– Gdzie czeka ta dziewczyna?
– W Europie.
– Możesz mnie zabrać ze sobą?
– Po co?
– Chciałem tylko popatrzeć.
– Przyślę ci nagranie na kasecie wideo.
– Wielkie dzięki.
– Naprawdę chciałbyś pójść w moje ślady? Gdybyś miał szansę rzucić wszystko i zniknąć, już teraz, zrobiłbyś to?
– Z dziewięćdziesięcioma milionami dolarów czy bez nich?
– Obojętne.
– Nie uciekłbym, moja sytuacja jest zupełnie inna. W przeciwieństwie do ciebie kocham żonę. Mam trójkę wspaniałych dzieci, podczas gdy ty wychowywałeś nie swoją córkę. Nie zrobiłbym tego. Ale w pełni ciebie rozumiem.
– Nie kłam, Karl. Wszyscy tego pragną. Na pewnym etapie każdy zaczyna marzyć o rzuceniu wszystkiego. To jasne, iż życie jest o wiele piękniejsze na słonecznej plaży czy górskich szlakach. Można się pozbyć wszelkich problemów. To pragnienie mamy zakodowane w genach. Ostatecznie wszyscy jesteśmy potomkami emigrantów, którzy postanowili zerwać z przytłaczającą biedą i przybyli do Ameryki, żeby tu szukać szczęścia. Nadal trwa wędrówka na zachód, ludzie pakują manatki i ruszają w nieznane, łudząc się nadzieją, że odnajdą swoją żyłę złota. Tyle że zmieniły się warunki, coraz trudniej znaleźć eldorado.
Читать дальше