– John Coffey nazwał go złym człowiekiem.
– Zgadza się. To samo powiedział raz o Percym. A może więcej niż raz. Nie pamiętam dokładnie kiedy, ale wiem, że to zrobił.
– Ale Wharton nigdy nie uczynił nic złego Johnowi Coffeyowi, prawda? To znaczy, nie zaczepił go tak jak Percy’ego.
– Nie. Wharton miał celę po drugiej stronie biurka oficera dyżurnego, kilkanaście jardów od Coffeya. Ledwie mogli się zobaczyć.
– Opowiedz mi jeszcze raz, jak wyglądał Coffey, kiedy Wharton złapał go za rękę.
– To nas do niczego nie doprowadzi, Janice.
– Może nie doprowadzi, a może doprowadzi. Powiedz, jak wyglądał.
Westchnąłem.
– Wydaje mi się, że był zszokowany. Wzdrygnął się. Jak wzdrygnęłabyś się, gdybyś leżała na plaży, a ja zakradłbym się od tyłu i wylał ci na plecy trochę zimnej wody. Albo jakby ktoś uderzył go w twarz.
– Jasne – stwierdziła. – To, że został złapany w ten sposób, zaskoczyło go, na krótki moment zbudziło z letargu.
– Tak – powiedziałem. – Nie – dodałem po chwili.
– No więc tak czy nie?
– Nie. To nie było zaskoczenie. To przypominało ten moment, kiedy chciał, żebym wszedł do jego celi i dał się uleczyć. Albo kiedy chciał, żebym podał mu tę mysz. To było zdziwienie, ale nie z powodu dotknięcia… w każdym razie niezupełnie… Chryste Panie, Janice, sam nie wiem.
– W porządku, zostawmy to – odparła. – Nie mogę po prostu zrozumieć, dlaczego John to zrobił. Nie wygląda na to, żeby był gwałtowny z natury. To prowadzi nas do następnego pytania, Paul. Jak możesz go stracić, jeśli masz rację co do tych dwóch dziewczynek? Jak możesz posadzić go na krześle elektrycznym, jeśli ktoś inny…
Nagle podskoczyłem na krześle, uderzając łokciem talerz od zupy, który spadł ze stołu i rozbił się na podłodze. Wpadł mi do głowy pewien pomysł. Podsunęła mi go bardziej intuicja niż logika, ale odznaczał się swoistą mroczną elegancją.
– Paul? – zaniepokoiła się Janice. – Co się stało?
– Nie wiem – odparłem. – Nie wiem nic na pewno, ale postaram się dowiedzieć.
To, co nastąpiło po zabójstwie Whartona, przypominało cyrk z trzema arenami, z gubernatorem na jednej, więzieniem na drugiej i biednym, odmóżdżonym Percym Wetmore’em na trzeciej. A kto odgrywał rolę antreprenera? Przymierzało się do tego kilku dżentelmenów z prasy. Nie byli tacy źli, jak są teraz – nie pozwalali sobie na to – ale nawet w tamtym okresie, przed Geraldem, Mike’em Wallace’em i całą resztą, potrafili dać się we znaki, kiedy wgryźli się zębami w zdobycz. Tak właśnie zdarzyło się wówczas i przedstawienie było całkiem udane, póki trwało.
A jednak nawet najciekawszy cyrk, ten, w którym występują najbardziej przerażające dziwy natury, najśmieszniejsi klauni i najdziksze zwierzęta, musi w końcu opuścić miasto. Nasz wyjechał zaraz po utworzeniu Komisji Śledczej, która, choć jej nazwa budziła raczej złowrogie skojarzenia, okazała się niezbyt dociekliwa. W innych okolicznościach gubernator niewątpliwie zażądałby czyjejś głowy na talerzu, tym razem jednak nie wchodziło to w rachubę. Siostrzeńcowi – krewnemu jego własnej żony – odbiła palma i zabił człowieka. Zabił co prawda zabójcę – dzięki Bogu i za to – ale uczynił to, kiedy facet spał we własnej celi, co nie było zbyt eleganckie. Kiedy dodało się do tego, że wzmiankowany młody człowiek w dalszym ciągu świrował jak marcowy zając, trudno się było dziwić, że gubernator chciał ukręcić sprawie łeb i to jak najszybciej.
Podróż do domu dyrektora Mooresa półciężarówką Harry’ego Terwilligera nigdy nie wyszła na jaw. Fakt, że Percy spędził tę noc w kaftanie bezpieczeństwa, zamknięty w izolatce, również nigdy nie został ujawniony. Oraz to, że zastrzelony Wharton spał narkotycznym snem. Władze nie miały powodu podejrzewać, że w jego organizmie znajduje się coś poza sześcioma kulami. Koroner usunął je, grabarz umieścił Whartona w sosnowej skrzynce i taki był koniec człowieka, który wytatuował sobie na lewym przedramieniu nazwisko Billy’ego Kida. Dobry sposób na pozbycie się toksycznych odpadów, chciałoby się powiedzieć.
Całe zamieszanie trwało mniej więcej dwa tygodnie. W tym czasie bałem się głośniej pierdnąć, nie mówiąc o wzięciu wolnego dnia, żeby sprawdzić pomysł, na który wpadłem przy kuchennym stole po wszystkich wydarzeniach. Uświadomiłem sobie, że cyrk wyjechał z miasta, pewnego dnia w środku listopada – chyba dwunastego, ale nie trzymajcie mnie za słowo. Tego dnia znalazłem na biurku dokument, którego się obawiałem: kartkę z wyznaczoną datą egzekucji Johna Coffeya. Zamiast Hala Mooresa podpisał ją Curtis Andersen, ale z prawnego punktu widzenia była tak samo ważna i przed trafieniem do mnie musiała oczywiście przejść przez Hala. Mogłem sobie wyobrazić Hala siedzącego przy swoim biurku z tą kartką w ręku, siedzącego i rozmyślającego o swojej żonie, która wprawiła w osłupienie lekarzy ze szpitala w Indianoli. Ci lekarze wręczyli jej swój własny nakaz egzekucji, ale John Coffey podarł go na strzępy. Teraz jednak nadeszła pora, by John Coffey przeszedł Zieloną Milę, i kto z nas mógł temu zapobiec? Kto z nas miał temu zapobiec?
Na nakazie egzekucji widniała data: dwudziesty listopada. Trzy dni po jego otrzymaniu – bodajże piętnastego – poprosiłem Janice, by zatelefonowała, że jestem chory, po czym wypiłem filiżankę kawy i ruszyłem na północ moim fordem zaopatrzonym w fatalne resory, poza tym jednak całkiem niezawodnym. Janice ucałowała mnie na pożegnanie i życzyła powodzenia; podziękowałem jej, nie mając pojęcia, na czym miałoby polegać w tym wypadku powodzenie – na potwierdzeniu czy też niepotwierdzeniu tego, czego szukałem. Wiedziałem tylko, że nie mam wielkiej ochoty nucić podczas jazdy. Nie tego dnia.
O trzeciej po południu znalazłem się w górach. Odwiedziłem tuż przed zamknięciem sąd hrabstwa Purdom, przejrzałem pewne akta, następnie zaś przyjąłem wizytę szeryfa, poinformowanego przez jednego z urzędników, że ktoś obcy wtyka nos w nie swoje sprawy. Szeryf Catlett chciał wiedzieć, co ja sobie wyobrażam. Poinformowałem go. Catlett przemyślał to i oznajmił mi coś ciekawego. Uprzedził, że zaprzeczy, iż cokolwiek mi mówił, jeśli będę starał się wszystko nagłośnić. Nie było to coś rozstrzygającego, ale miało swoją wagę. Z całą pewnością miało swoją wagę. Myślałem o tym przez całą drogę do domu i tej nocy nie zaznałem wiele snu.
Nazajutrz rano zerwałem się jeszcze przed wschodem słońca i pojechałem na południe do hrabstwa Trapingus. Nie poszedłem do szeryfa Homera Cribusa, tego wielkiego worka flaków i łajna; zamiast tego zwróciłem się do zastępcy szeryfa, Roba McGee. McGee nie chciał z początku słuchać tego, co mówiłem. Strasznie nie chciał słuchać. W pewnym momencie myślałem, że uderzy mnie w twarz, żeby nie słuchać, w końcu jednak zgodził się pojechać na farmę i zadać Klausowi Detterickowi kilka pytań. Przede wszystkim, jak mi się zdaje dlatego, żebym sam mu ich nie zadał.
– Ma tylko trzydzieści dziewięć lat, ale wygląda jak staruszek – stwierdził – i teraz, kiedy zaczyna powoli dochodzić do siebie, nie powinien mu zawracać głowy żaden przemądrzały więzienny klawisz, który bawi się w detektywa. Zostanie pan w mieście. Nie chcę, żeby zbliżał się pan do farmy Dettericków, lecz chcę pana tutaj znaleźć, kiedy porozmawiam już z Klausem. Jeśli będzie się panu dłużyć czas, niech pan zje pasztecik w restauracji. To pana trochę wyhamuje.
Zjadłem w końcu dwa paszteciki i muszę przyznać, że były dość ciężkostrawne.
Читать дальше