– Co się z nim, do diabła, dzieje? – zawołał ktoś.
– Czy te klamry go utrzymają?
– Chryste Panie, co za smród! Fuj!
– Czy to normalne? – zapytała jedna z kobiet.
Delacroix kolebał się w przód i w tył, w przód i w tył. Percy gapił się na niego z rozdziawioną szeroko gębą. Spodziewał się czegoś ciekawego, to jasne, jednak z całą pewnością nie tego.
Jedwabny materiał na twarzy Delacroix zajął się ogniem. Do odoru palących się włosów i gąbki doszedł smród pieczonego mięsa. Brutal złapał wiadro, w którym była gąbka – teraz oczywiście puste – i ruszył szybkim krokiem w stronę zlewu zamontowanego w rogu szopy.
– Czy nie powinienem wyłączyć prądu, Paul? – zawołał przez siatkę Van Hay. Był zupełnie zdezorientowany. – Czy nie powinienem…
– Nie! Nie wyłączaj, na litość boską, nie wyłączaj! – wrzasnąłem. Brutal zrozumiał to pierwszy, ale mnie też nie zajęło to dużo czasu: musieliśmy doprowadzić wszystko do końca. Bez względu na to, co zamierzaliśmy robić dalej w życiu, jedno nie ulegało kwestii: musieliśmy skończyć z Delacroix. – Zostaw to wiadro! – krzyknąłem do Brutala, nie zwracając uwagi na ludzi, którzy rozmawiali teraz głośno za naszymi plecami. Kilka osób wstało z krzeseł, a jedna czy dwie zaczęły krzyczeć. – Nie lej wody! Nie lej wody! Zwariowałeś?
Brutal odwrócił się w moją stronę i dotarło do niego, co mówię. Chciał oblać wodą człowieka, przez którego płynął prąd. No tak. Świetny pomysł. Rozejrzał się dookoła, zobaczył chemiczną gaśnicę i złapał ją zamiast wiadra. Mądry chłopak.
Kaptur zsunął się z twarzy małego Francuza, odsłaniając rysy ciemniejsze niż u Johna Coffeya. Jego oczy, będące w tej chwili tylko zdeformowanymi kulkami białej galarety, wypłynęły z oczodołów na policzki. Rzęsy zniknęły i kiedy na niego patrzyłem, ogniem zajęły się powieki. Dym wydobywał się spod otwartego kołnierzyka koszuli, a potem ona też zaczęła płonąć. I wciąż słychać było to wibrujące buczenie, od którego pękał mi łeb. Wydaje mi się, że taki albo podobny dźwięk rozbrzmiewa w głowach szaleńców.
Dean skoczył do przodu, wyobrażając sobie chyba, że ugasi gołymi rękoma płonącą koszulę Dela, ale szarpnąłem go do tyłu tak mocno, że o mało się nie przewrócił. Dotykanie Delacroix byłoby teraz niczym skok na druty wysokiego napięcia.
Nie oglądałem się za siebie, gdzie rozpętało się chyba prawdziwe piekło. Słyszałem łoskot przewracanych krzeseł i krzyk ludzi.
– Przestańcie, przestańcie, czy nie widzicie, że on ma już dosyć?! – wrzeszczała jedna z dwóch kobiet.
Curtis Andersen złapał mnie za ramię i pytał, co się na litość boską dzieje, co się dzieje i dlaczego nie każę Jackowi wyłączyć prądu.
– Bo nie mogę – odparłem. – Zaszliśmy zbyt daleko, żeby się cofnąć, nie widzisz? Za kilka sekund i tak będzie po wszystkim.
A jednak minęły jeszcze co najmniej dwie minuty, zanim było po wszystkim, najdłuższe dwie minuty w moim życiu. Delacroix był chyba prawie do samego końca przytomny. Krzyczał, dygotał i kołysał się na boki. Dym szedł z jego nozdrzy i ust, które przybrały głęboki fioletowy kolor dojrzałych śliwek. Guziki koszuli stopiły się albo poodpadały. Podkoszulek nie zajął się ogniem, lecz poczerniał i czuliśmy swąd włosów na jego piersi. Za nami ludzie pchali się do drzwi niczym ogarnięte paniką bydło. Nie mogli oczywiście się wydostać – byliśmy w końcu w cholernym więzieniu – tłoczyli się więc koło wyjścia, podczas gdy Delacroix smażył się (“Teraz się smażę, powtarzał stary Tu-Tut, gdy robiliśmy próbę generalną przed Alanem Bitterbuckiem, smażę się jak indyk w brytfannie”), a z nieba lał się deszcz i waliły pioruny.
W którymś momencie przypomniałem sobie o doktorze i poszukałem go wzrokiem. Wcale nas nie opuścił. Leżał nieprzytomny koło swojej czarnej torby.
Brutal podszedł do mnie, trzymając w ręku gaśnicę.
– Jeszcze nie – powiedziałem.
– Wiem.
Rozejrzeliśmy się za Percym. Stał teraz prawie dokładnie za Iskrówą, nieruchomy, z wybałuszonymi oczyma i palcem wciśniętym w usta.
Delacroix odchylił się w końcu do tyłu, a jego zniekształcona spuchnięta głowa opadła na ramię. Wciąż wstrząsały nim drgawki, ale takie drgawki widzieliśmy już wcześniej: to była tylko elektryczność. Kask przechylił się na bakier. Kiedy go zdejmowaliśmy, większa część skóry i wianuszek włosów zszedł razem z nim, jakby ktoś przykleił je do metalu silnym klejem.
– Wyłączaj! – krzyknąłem do Jacka, gdy przez ponad trzydzieści sekund dymiącą, przypominającą kształtem człowieka, zwęgloną bryłą na krześle wstrząsał wyłącznie prąd elektryczny. Buczenie natychmiast umilkło. Dałem głową znak Brutalowi, a on cisnął gaśnicę w ramiona Percy’ego tak mocno, że ten o mało nie spadł z podwyższenia.
– Gaś! – rozkazał. – To w końcu twoje przedstawienie, prawda?
Percy rzucił mu spojrzenie, które było jednocześnie mordercze i żałosne, a potem uzbroił gaśnicę, podpompował ją i strzelił wielkim obłokiem białej piany w człowieka na krześle. Zobaczyłem, jak noga Dęła drgnęła lekko, kiedy piana dotknęła jego twarzy, i pomyślałem: “O nie, będziemy musieli znowu dać mu kopa”, ale konwulsje się nie powtórzyły.
Andersen zwrócił się do spanikowanych świadków i zaczął tłumaczyć, że wszystko jest w porządku, że to tylko nagły wzrost mocy spowodowany wyładowaniami elektrycznymi, i w ogóle nie ma się czym przejmować. Za chwilę gotów był oznajmić, że to, co czuli w nozdrzach – diabelska mieszanka spalonych włosów, smażonego mięsa i świeżo upieczonego gówna prosto ze zwęglonych kiszek Eduarda Delacroix – to perfumy Chanel No. 5.
– Weź słuchawki doktora – poleciłem Deanowi, kiedy z gaśnicy przestała tryskać piana. Skazańca okrywał teraz biały całun i najgorszy odór przytłumiła gorzka woń chemikaliów.
– Panie doktorze? Czy mógłbym…
– Nie przejmuj się doktorem, weź po prostu jego słuchawki. Skończmy z tym… zabierzmy go stąd.
Dean pokiwał głową. “Skończmy z tym” i “zabierzmy go” były zdaniami, które w tym momencie nadzwyczaj silnie do niego przemawiały. Przemawiały do nas wszystkich. Pochylił się nad czarną torbą i zaczął w niej grzebać. Doktor poruszył się raz i drugi, nie dostał więc chyba zawału ani wylewu. To mnie ucieszyło. Martwił mnie sposób, w jaki Brutal spoglądał na Percy’ego.
– Idź do tunelu i zaczekaj przy wózku – powiedziałem.
Percy przełknął ślinę.
– Posłuchaj, Paul. Nie wiedziałem…
– Zamknij się. Idź do tunelu i zaczekaj przy wózku. Natychmiast!
Przełknął jeszcze raz ślinę, skrzywił się, jakby go to zabolało, a potem ruszył do drzwi prowadzących do tunelu. Idąc tulił w rękach pustą gaśnicę niczym małe dziecko. Dean minął go, niosąc mi słuchawki. Złapałem je i nałożyłem na uszy. Robiłem to wcześniej w wojsku, a takich rzeczy, podobnie jak jazdy rowerem, nigdy się nie zapomina.
Starłem pianę z piersi Delacroix i natychmiast musiałem powstrzymać torsje, widząc, jak wielki gorący kawał skóry oderwał się od ciała w taki sam sposób, w jaki skóra schodzi z… no, dobrze wiecie. Z usmażonego w brytfannie indyka.
– O mój Boże – usłyszałem za sobą płaczliwy głos, którego nie rozpoznawałem. – Czy to się zawsze tak odbywa? Dlaczego nikt mi nie powiedział? Nigdy bym tu nie przyszedł!
Teraz już za późno, przyjacielu, pomyślałem.
– Zabierzcie stąd tego człowieka – rzuciłem w stronę Deana, Brutala i w ogóle każdego, kto akurat słuchał… ale powiedziałem to dopiero wtedy, gdy byłem pewien, że nie wyrzygam się na dymiącą pierś Delacroix. – Proszę cofnąć się do drzwi.
Читать дальше