Przecinając tor do gry w krokieta i podchodząc do kuchennych drzwi, rozmyślałem o Panu Dzwoneczku – o tym, jak Percy Wetmore rozdeptał go i złamał mu grzbiet i jak głośno krzyczał Delacroix, gdy zdał sobie sprawę, co takiego zrobił jego stary wróg – i dlatego nie zauważyłem Brada Dolana schowanego za pojemnikiem na śmieci.
– Wybraliśmy się na mały spacerek, Paulie? – zapytał, łapiąc mnie za nadgarstek.
Odskoczyłem do tyłu, wyrywając dłoń z jego ręki. Częściowo wynikało to z zaskoczenia – każdy by się wzdrygnął, gdyby ktoś złapał go w ten sposób – ale nie tylko. Rozmyślałem o Percym, pamiętacie, a to właśnie jego przypominał mi zawsze Brad. Podobnie jak Percy, stale nosi w kieszeni coś do czytania (jeśli chodzi o Percy’ego, było to czasopismo przygodowe dla mężczyzn, Brad ma natomiast zawsze książeczkę z żartami, które śmieszą tylko ludzi głupich i podłego serca) i, podobnie jak on, zachowuje się, jakby był Wielkim Królem Krowiego Łajna. Przede wszystkim jednak jest łachudrą i lubi zadawać ból, tak samo jak Percy.
Zauważyłem, że dopiero przyszedł do pracy: nie zdążył się przebrać w białe pielęgniarskie ciuchy. Ubrany był w dżinsy i tandetną koszulę w stylu Dzikiego Zachodu, a w ręku trzymał resztki drożdżówki, którą zwędził w kuchni. Zajadał ją, stojąc pod okapem, który chronił go przed deszczem. I spod którego, jestem o tym przekonany, mógł mnie obserwować. Jestem także przekonany o czymś więcej: muszę uważać na pana Brada Dolana. Nie bardzo mnie lubi. Nie wiem dlaczego, ale przecież nie miałem także pojęcia, dlaczego Percy Wetmore nie lubił Delacroix. “Nie lubił” jest w tym wypadku bardzo łagodnym określeniem. Percy znienawidził Dela od pierwszego momentu, kiedy mały Francuz postawił stopę na Zielonej Mili.
– Skąd wziąłeś to poncho, Paulie? – zapytał Brad, stukając mnie palcem w pierś. – Nie należy do ciebie.
– Wziąłem je z sieni przy kuchni – odparłem. Nie znoszę, gdy nazywa mnie Paulie, i on dobrze o tym wie, nie miałem jednak zamiaru dawać mu satysfakcji, pokazując to po sobie. – Wisi ich tam chyba kilkanaście. Nie zrobiłem nic złego. Po to w końcu są, żeby nosić je podczas deszczu.
– Ale nie są przeznaczone dla ciebie, Paulie – oznajmił, stukając mnie po raz kolejny. – I o to chodzi. Te peleryny są dla pracowników, a nie dla pensjonariuszy.
– Wciąż nie rozumiem, komu to szkodzi.
Jego wąskie wargi rozchyliły się w uśmiechu.
– Nie chodzi o to, czy komuś to szkodzi, ważne są przepisy. Czym byłoby życie bez przepisów? Paulie, Paulie, Paulie. – Potrząsnął głową, jakby od samego mojego widoku robiło mu się niedobrze. – Myślisz pewnie, że taki stary pryk jak ty nie musi się przejmować przepisami, ale to nieprawda, Paulie – stwierdził, wciąż się do mnie uśmiechając. Nie lubił mnie. Być może nawet nienawidził. Dlaczego? Nie wiem. Czasami nikt nie wie dlaczego. I to jest najstraszniejsze.
– Jeśli naruszyłem przepisy, bardzo mi przykro – powiedziałem. Zabrzmiało to trochę płaczliwie i byłem z tego powodu wściekły, ale starych ludzi łatwo doprowadzić do płaczu. I łatwo ich przestraszyć.
Brad kiwnął głową.
– Przeprosiny przyjęte. A teraz idź powieś to na miejsce. Swoją drogą, nie powinieneś w ogóle wychodzić podczas deszczu. Zwłaszcza do lasu. Co będzie, jeśli się poślizgniesz, wywrócisz i złamiesz sobie pieprzone biodro? No? Kto, twoim zdaniem, będzie musiał dźwigać pod górę twoje zwłoki?
– Nie wiem – odparłem. Chciałem się po prostu od niego odczepić. Im dłużej go słuchałem, tym bardziej wydawał mi się podobny do Percy’ego. William Wharton, szaleniec, który przybył na Zieloną Milę jesienią tysiąc dziewięćset trzydziestego drugiego roku, złapał raz Percy’ego i tak go nastraszył, że Percy zsikał się w spodnie. Jeśli któryś z was piśnie o tym choćby słówko, za tydzień będzie stał w kolejce do garkuchni, ostrzegł nas potem. Teraz, po wszystkich tych latach, słyszałem niemal, jak Brad mówi te same słowa, dokładnie tym samym tonem głosu. Tak jakbym, pisząc o tych starych dziejach, otworzył jakieś niewidoczne drzwi, które łączą przeszłość z teraźniejszością – Percy’ego Wetmore’a z Bradem Dolanem, Janice Edgecombe z Elaine Connelly, więzienie Cold Mountain z domem starców Georgia Pines. Wiedziałem, że rozmyślając o tym, spędzę kolejną bezsenną noc.
Dałem krok w przód, w stronę kuchennych drzwi, i Brad ponownie chwycił mnie za nadgarstek. Nie jestem pewien co do pierwszego razu, ale teraz zrobił to specjalnie, ściskając tak, żeby zabolało. Rozejrzał się dookoła sprawdzając, czy nikogo nie ma w pobliżu w ten wczesny deszczowy poranek, czy nikt nie widzi, że maltretuje jednego ze starców, którymi miał się opiekować.
– Co robisz w tym lesie? – zapytał. – Wiem, że nie chodzisz tam po to, by trzepać kapucyna, te dni masz już dawno za sobą, więc co tam robisz?
– Nic – odparłem, powtarzając sobie, żeby zachować spokój, nie pokazać mu, jak bardzo mnie boli, zachować spokój i pamiętać, że pyta tylko o las, że nic nie wie o szałasie. – Po prostu spaceruję. Aby rozjaśnić umysł.
– Na to jest już za późno, Paulie. Nigdy nie będziesz miał jasnego umysłu. – Brad ponownie ścisnął mój cienki stary nadgarstek, miażdżąc kruche kości, i rozglądał się na boki, by upewnić się, że jest bezpieczny. Nie bał się łamać przepisów; bał się wyłącznie tego, że ktoś go na tym złapie. W tym także przypominał Percy’ego Wetmore’a, który nigdy nie pozwalał nikomu zapomnieć, iż jest siostrzeńcem gubernatora. – Biorąc pod uwagę twój wiek, to cud, że w ogóle pamiętasz, jak się nazywasz. Jesteś, kurwa, o wiele za stary. Nawet na takie jak to muzeum. Ciarki chodzą mi po grzbiecie, kiedy na ciebie patrzę, Paulie.
– Puść mnie – powiedziałem, starając się, żeby w moim głosie nie zabrzmiał ów płaczliwy ton. Nie chodziło mi tylko o dumę. Obawiałem się, że jeśli go usłyszy, może go to sprowokować, tak jak zapach potu może czasami sprowokować złego psa do ataku, chociaż w innym wypadku tylko by warczał. To przypomniało mi reportera, który pisał o procesie Johna Coffeya. Nazywał się Hammersmith i był strasznym człowiekiem. Najstraszniejsze było w nim to, że w ogóle o tym nie wiedział.
Zamiast puścić moją rękę, Dolan ponownie mnie ścisnął. Jęknąłem cicho. Nie mogłem się powstrzymać. Zabolało mnie aż w kostkach nóg.
– Co tam robisz, Paulie? Powiedz mi.
– Nic – odparłem. Powstrzymywałem łzy, ale bałem się, że wybuchnę płaczem, jeśli będzie się nade mną tak dalej pastwił. – Nic. Po prostu spaceruję. Lubię spacerować, puść mnie!
Puścił, lecz tylko po to, żeby złapać mnie za drugą dłoń, którą trzymałem zaciśniętą.
– Otwórz – powiedział. – Pokaż tatusiowi, co tam masz.
Zrobiłem to, a on skrzywił się z niesmakiem, widząc resztki mojej drugiej grzanki. Zacisnąłem ją w prawej dłoni, kiedy zaczął mi miażdżyć lewą, i palce miałem teraz uwalane masłem, a raczej margaryną; nie dawali nam tutaj oczywiście prawdziwego masła.
– Idź do domu i umyj ręce – warknął, po czym cofnął się i zjadł kawałek drożdżówki. – Jezu Chryste.
Wszedłem po stopniach. Trzęsły mi się nogi, a serce waliło niczym silnik z nieszczelnymi zaworami i luźnymi starymi tłokami. Łapiąc za klamkę drzwi, które miały mnie zaprowadzić do kuchni – i w bezpieczne miejsce – usłyszałem za sobą głos Dolana.
– Jeśli poskarżysz się komuś, że za mocno cię ścisnąłem, Paulie, powiem, że masz przywidzenia. Początki starczej demencji. Wiesz dobrze, że mi uwierzą. A jeśli pokażesz im siniaki, pomyślą, że sam je sobie zrobiłeś.
Читать дальше