– Mają tam – ciągnął dalej Brutal, przymykając lekko oczy, kiedy to sobie wyobrażał – specjalny namiot, do którego się wchodzi…
– Tak, tak, dokładnie jak w cyrku. Czy trzeba płacić przy wejściu?
– A coś myślał? Jasne, że trzeba płacić. Dorosły dychę, dzieciaki dwa centy. A w środku jest całe miasteczko zbudowane z bakelitowych pudełek i rolek papieru toaletowego z oknami ze szkła krzemowego, żeby można było zobaczyć, co robią.
– Tak! Tak! – Delacroix był teraz w ekstazie. – Co to jest szkło krzemowe? – zapytał mnie.
– To takie szkło, które umieszczają z przodu piekarnika, żeby móc zajrzeć przez nie do środka.
– No jasne! Takie szkło! – Delacroix machnął ręką na Brutala, żeby opowiadał dalej. Utkwione w kolorowej szpulce małe paciorkowate oczy Pana Dzwoneczka o mało nie wyszły z orbit. Było to całkiem zabawne. Percy podszedł bliżej, jakby chciał nam się lepiej przyjrzeć, i zobaczyłem, że John Coffey krzywo na niego patrzy, ale zbyt zajęła mnie opowieść Brutala, żebym zwrócił na to większą uwagę. Brutus Howell podnosił sztukę rozmowy ze skazańcem na nowe wyżyny i szczerze go podziwiałem.
– No więc mają tam to mysie miasteczko – podjął po chwili – ale tym, co dzieciaki lubią najbardziej, jest Cyrk Gwiazd. Są tam myszy, które huśtają się na trapezach, myszy, które toczą przed sobą małe baryłki, i myszy, które układają monety.
– Tak, to jest to! To jest miejsce dla Pana Dzwoneczka! – zawołał Delacroix. Świeciły mu się oczy, a policzki poczerwieniały z radości. Przyszło mi do głowy, że Brutus Howell jest kimś w rodzaju świętego. – Zostaniesz cyrkową myszą, Panie Dzwoneczku! Będziesz mieszkał w mysim miasteczku na Florydzie! Z oknami ze szkła krzemowego! Hura!
Mówiąc to, rzucił szpulkę mocniej niż zwykle. Trafiła nisko w ścianę, odbiła się od podłogi i wytoczyła między prętami celi na korytarz. Pan Dzwoneczek popędził za nią, a Percy dostrzegł nagle swoją szansę.
– Nie, ty durniu! – wrzasnął Brutal, ale Percy nie zwrócił na niego uwagi. Dokładnie w tej samej chwili, kiedy mysz dopadła szpulki – zbyt podekscytowana, żeby zdać sobie sprawę, że tuż obok stoi jej stary wróg – Percy zmiażdżył ją podeszwą swojego czarnego buciora. Kręgosłup Pana Dzwoneczka pękł z głośnym trzaskiem, a z pyszczka trysnęła krew. Ciemne oczka wyszły z orbit i zobaczyłem w nich zdumienie i udrękę, która prawie niczym nie różniła się od ludzkiej.
Delacroix wydał z siebie krzyk rozpaczy. Wystawił ręce przez kraty i próbował dosięgnąć Pana Dzwoneczka, powtarzając z płaczem jego imię.
Percy krzywo się do niego uśmiechnął. Uśmiechnął się do całej naszej trójki.
– Nareszcie. Wiedziałem, że wcześniej czy później ją dopadnę. To była tylko kwestia czasu, naprawdę – stwierdził, po czym odwrócił się i powoli odszedł Zieloną Milą, zostawiając na linoleum Pana Dzwoneczka leżącego w kałuży własnej krwi.
Część czwarta
ZŁA ŚMIERĆ EDUARDA DELACROIX
Oprócz tych zapisków, od przyjazdu do Georgia Pines piszę też dziennik – nic wielkiego, nie więcej niż kilka akapitów dziennie, przeważnie o pogodzie – i wczoraj wieczorem zacząłem go przeglądać. Chciałem się po prostu dowiedzieć, ile minęło czasu, odkąd moje wnuki, Christopher i Lisette, zmusiły mnie praktycznie do wyjazdu do Georgia Pines. “To dla twojego własnego dobra, dziadku”, stwierdziły. Jasne, że dla mojego dobra. Czyż nie tak właśnie mówią ludzie, kiedy znajdą w końcu rozwiązanie problemu, który mówi i chodzi?
Minęły dwa lata z okładem. Najdziwniejsze, że w ogóle tego nie czuję – nie wiem, czy to długo, czy krótko. Moje poczucie czasu wydaje się topnieć niczym śnieżny bałwan podczas styczniowej odwilży. Tak jakby czas, który znamy – wschodnio-amerykański czas urzędowy, czas letni, czas pracy – przestał w ogóle istnieć. Tutaj obowiązuje wyłącznie Czas Georgia Pines, który jest czasem staruszka, czasem staruszki i czasem lania w łóżko. Reszta się nie liczy. Przestała istnieć.
To cholernie niebezpieczne miejsce. Człowiek nie zdaje sobie z tego z początku sprawy, myśli, że bywa tylko nudne, podobnie jak poobiednia drzemka w przedszkolu, ale ono jest naprawdę niebezpieczne. Odkąd tu przebywam, widziałem wiele osób, które zapadły na starczy uwiąd, i czasami trudno to nazwać zapadaniem – czasami idą na dno z szybkością tonącej łodzi podwodnej. Przyjeżdżają tu w większości w nie najgorszej formie – wsparci o laskę, z przyćmionym lekko wzrokiem, nieraz z kłopotami z pęcherzem, ale poza tym w porządku – a potem dzieje się z nimi coś złego. Po miesiącu spędzają całe dnie w pokoju telewizyjnym, gapiąc się na Oprah Winfrey z otwartymi ustami i przechyloną szklanką soku pomarańczowego, który kapie im po dłoni. Po kolejnym miesiącu trzeba im przypominać imiona dzieci, gdy te składają im wizytę. A miesiąc później trzeba im przypominać, jak sami się nazywają. Coś się z nimi dzieje, to prawda: przechodzą na Czas Georgia Pines, który jest jak niezbyt żrący kwas – osłabia najpierw pamięć, a potem chęć dalszego życia.
Trzeba z tym walczyć. To właśnie powtarzam Elaine Connelly, mojej specjalnej przyjaciółce. Poczułem się lepiej, odkąd zacząłem pisać o tym, co przytrafiło mi się w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim, kiedy na Zieloną Milę przybył John Coffey. Część wspomnień jest straszna, ale czuję, jak zaostrzają moją pamięć i świadomość, podobnie jak nóż ostrzy ołówek, i dlatego warto trochę pocierpieć. Lecz sama pamięć i pisanie to nie wszystko. Mam również ciało i bez względu na to, jak bardzo może się wydać zużyte i groteskowe, staram się utrzymywać je w dobrej kondycji. Z początku ciężko było się zmusić – stare pryki niechętnie ćwiczą dla samego ćwiczenia – ale teraz, kiedy moim przechadzkom przyświeca pewien cel, jest mi łatwiej.
Na pierwszy spacer wychodzę jeszcze przed śniadaniem – na ogół zaraz po świcie. Dziś rano padało, a od wilgoci bolą mnie stawy, lecz mimo to wziąłem poncho z wieszaka przy tylnych drzwiach i ruszyłem w stronę kuchni. Kiedy człowiek ma coś do zrobienia, musi to zrobić bez względu na strzykanie w stawach. Tym bardziej, jeśli czeka go za to jakaś rekompensata. Moją rekompensatą jest to, że nie tracę kontaktu z rzeczywistym czasem, który jest przeciwieństwem Czasu Georgia Pines. Poza tym lubię deszcz. Zwłaszcza wczesnym rankiem, kiedy dzień dopiero się zaczyna i wydaje się oferować nieograniczone możliwości nawet takiemu weteranowi jak ja.
Przechodząc przez kuchnię, zatrzymałem się, żeby wybłagać od jednego z zaspanych kucharzy dwie grzanki, po czym wyszedłem na dwór. Minąłem tor do gry w krokieta, zarośnięte chwastami zielone pole i po momencie znalazłem się w niewielkim zagajniku, w którym stoi kilka rozsypujących się ze starości szałasów. Szedłem powoli wąską krętą ścieżką, słuchając dyskretnego kapania kropel deszczu i żując kawałek grzanki tymi kilkoma zębami, które mi jeszcze zostały. Bolały mnie nogi, ale ból nie był zbyt dotkliwy. Właściwie czułem się całkiem dobrze. Zaczerpnąłem pełną piersią wilgotnego szarego powietrza, tak jakbym łykał jakiś życiodajny napój.
A potem wszedłem na chwilę do drugiego szałasu i załatwiłem to, co miałem tam do załatwienia.
Kiedy dwadzieścia minut później wracałem ścieżką, czułem, że głód skręca mi kiszki. Miałem ochotę na coś bardziej pożywnego niż grzanka – na talerz owsianki, a może nawet jajecznicę z parówką. Uwielbiam parówki, zawsze je uwielbiałem, lecz ostatnio, gdy zjem więcej niż jedną, dostaję biegunki. Ale jedna nie powinna mi zaszkodzić. A potem, z pełnym brzuchem i umysłem rozjaśnionym przez haust świeżego powietrza (taką przynajmniej miałem nadzieję), pójdę na werandę i opiszę egzekucję Eduarda Delacroix. Zrobię to najszybciej, jak mogę, żeby nie stracić odwagi.
Читать дальше