– Postaraj się znosić to najlepiej, jak potrafisz – próbowałem uspokoić go, po czym sięgnąłem przez stół i uścisnąłem szybko jego pokrytą plamami wątrobowymi bezwładną dłoń. – Staraj się znosić to dzień po dniu i resztę zostaw Bogu. Nie jesteś w stanie zrobić niczego więcej.
– Chyba nie. Ale to trudne, Paul. Modlę się, żebyś nigdy nie musiał się przekonać, jakie to trudne.
Westchnął i postarał się wziąć w garść.
– Powiedz mi teraz, co słychać. Jak sobie radzicie z Williamem Whartonem? I jak sobie radzicie z Percym Wetmore’em?
Rozmawialiśmy jakiś czas o sprawach zawodowych i tak minęła wizyta. Potem, kiedy jechałem do domu z Janice, która siedziała obok mnie w milczeniu – łykając łzy i rozmyślając – słowa Coffeya chodziły mi po głowie niczym spacerujący po celi Francuza Pan Dzwoneczek: “Pomogłem, prawda?”
– To straszne – odezwała się w pewnym momencie ze smutkiem moja żona. – I nikt nie może jej w żaden sposób pomóc.
Przytaknąłem i znowu zadźwięczały mi w uszach te słowa: “Pomogłem, prawda?”. Ale to było czyste szaleństwo i starałem się rozpaczliwie o nim zapomnieć.
Kiedy skręcaliśmy na nasze podwórko, Janice odezwała się po raz drugi – tym razem nie na temat swojej starej przyjaciółki, Melindy, lecz mojej infekcji. Chciała wiedzieć, czy naprawdę mi przeszło.
– Naprawdę – odparłem. – Jestem zdrów.
– To znakomicie – stwierdziła i pocałowała mnie tuż nad brwią w to moje łaskotliwe miejsce. – Może powinniśmy, no wiesz, trochę się zabawić. Oczywiście, jeśli masz czas i ochotę.
Mając pod dostatkiem tego pierwszego i mnóstwo drugiego, wziąłem ją za rękę, zaprowadziłem do sypialni i zdjąłem z niej ubranie. W tym czasie ona gładziła tę część mojego ciała, która swędziała i pulsowała, lecz już nie bolała. I kiedy wsuwałem się w jej słodycz, robiąc to w ten niespieszny sposób, który lubiła – który oboje lubiliśmy – przypomniał mi się John Coffey powtarzający, że pomógł, pomógł, prawda? Niczym urywek piosenki, który nie przestanie kołatać się w głowie, dopóki go sobie w całości nie przypomnisz.
Później, jadąc do więzienia, myślałem o tym, że już wkrótce będziemy musieli odbyć próbę generalną przed egzekucją Delacroix. Zacząłem się zastanawiać, jak zachowa się tym razem Percy Wetmore, i poczułem dreszcz niepokoju. Powtarzałem sobie, żeby się nie przejmować – po tej egzekucji będziemy go mieli prawdopodobnie z głowy – wciąż jednak czułem ten dreszcz, jakby infekcja, która mnie nękała, wcale nie minęła, lecz przeniosła się w inne miejsce i zamiast palić w kroczu, mroziła krew w żyłach.
– Chodź, Del – powiedział nazajutrz wieczorem Brutal. – Pójdziemy na mały spacerek. Ty, ja i Pan Dzwoneczek.
Delacroix posłał mu nieufne spojrzenie, po czym wsadził rękę do pudełka po cygarach i schował swoją mysz w dłoni.
– O czym pan mówi? – zapytał, mrużąc oczy.
– To wielki wieczór dla ciebie i dla Pana Dzwoneczka – poinformował go Dean, podchodząc wraz z Harrym do Brutala. Sińce na jego szyi przybrały nieprzyjemny żółty kolor, ale mógł już przynajmniej normalnie mówić, nie szczekając przy każdym słowie jak pies na kota. – Myślisz, że powinniśmy mu założyć kajdany? – zapytał, zwracając się do Brutusa.
Brutal przez chwilę się zastanawiał.
– Nie – odparł w końcu. – Nie będziesz sprawiał kłopotów, prawda, Del? Ani ty, ani twoja mysz. Występujecie w końcu dzisiaj dla ważnych gości.
Percy i ja staliśmy przy biurku na korytarzu, obserwując całą scenę. Percy miał ręce skrzyżowane na piersiach i pogardliwy uśmieszek na wargach. Po chwili wyjął swój rogowy grzebień i zaczai nim czesać włosy. John Coffey również obserwował Delacroix, stojąc w milczeniu przy kratach. Wharton leżał na swojej pryczy, wpatrując się w sufit i ignorując całe przedstawienie. Wciąż zachowywał się “grzecznie”, choć to, co nazywał grzecznym zachowaniem, lekarze z Briar Ridge woleli określać mianem katatonii. Na bloku była jeszcze jedna osoba. Ukryliśmy ją przed wzrokiem więźniów w moim gabinecie, lecz jej chudy cień padał przez drzwi na Zieloną Milę.
– O co wam w ogóle chodzi? – zapytał zrzędliwie Delacroix, podciągając stopy na pryczę, kiedy Brutal przekręcił klucze w obu zamkach i otworzył drzwi jego celi. Oczy Francuza biegały w tę i z powrotem po twarzach całej trójki.
– Jak chcesz, to ci powiem – odparł Brutal. – Pan Moores jest chwilowo nieobecny. Jego żona, jak może słyszałeś, nie najlepiej się czuje. W związku z tym obowiązki szefa pełni pan Andersen, pan Curtis Andersen.
– Tak? A co to ma wspólnego ze mną?
– Chodzi o to – podjął Harry – że dyrektor Andersen słyszał o twojej myszy, Del, i chce zobaczyć jej występ. Razem z sześcioma innymi panami czeka teraz na ciebie w budynku administracyjnym. Ta szóstka to nie są jacyś tam zwyczajni strażnicy. To ważne szychy, dokładnie tak, jak mówił Brute. Jeden z nich jest, jak mi się zdaje, politykiem z samej stolicy stanu.
Delacroix wyraźnie urósł, słysząc te słowa, i nie dostrzegłem na jego twarzy cienia wątpliwości. To, że jacyś dygnitarze chcieli zobaczyć Pana Dzwoneczka, było oczywiste; któż by nie chciał?
Zajrzał pod pryczę, a potem pod poduszkę i w końcu znalazł jedną z tych wielkich różowych miętówek i jaskrawo pokolorowaną szpulkę. Posłał pytające spojrzenie Brutalowi, który pokiwał głową.
– Zgadza się. Najbardziej zależy im chyba na tym numerze ze szpulką, ale to, jak zajada miętówkę, też jest bardzo fajne. I nie zapomnij pudełka po cygarach. Będziesz musiał ją w czymś zanieść, no nie?
Delacroix podniósł z podłogi pudełko i wsadził do niego rekwizyty Pana Dzwoneczka, samą mysz posadził sobie jednak na ramieniu. Wyszedł z wypiętą piersią z celi i zerknął na Deana i Harry’ego.
– Wy, chłopcy, też idziecie?
– Nie – odparł Dean. – My mamy co innego do roboty. Ale ty pokaż im, jaki z ciebie treser, Del. Pokaż im, co potrafi zrobić chłopak z Luizjany, kiedy da z siebie wszystko.
– Nie bójcie się – zapewnił go Delacroix. Na jego twarzy ukazał się uśmiech, tak szczery i szczęśliwy, że mimo tej strasznej rzeczy, którą popełnił, poczułem, że mu trochę współczuję. W jakim my żyjemy świecie… w jakim świecie!
– Pokaż im, na co cię stać – powiedział poważnym głosem John Coffey, z którym Francuz nawiązał nić cichej przyjaźni, nie różniącej się wiele od setek innych więziennych znajomości, które oglądałem.
Delacroix pokiwał głową i przysunął dłoń do ramienia. Pan Dzwoneczek zszedł na nią, jakby to była estrada, a Delacroix wyciągnął dłoń w stronę Coffeya. John Coffey wystawił przez kraty swój wielki palec i… niech mnie kule biją, jeśli mysz nie polizała jego końca, zupełnie jak pies.
– Chodź, Del, przestań się grzebać – przynaglił Brutal. – Ci ludzie przełożyli na później kolację, żeby obejrzeć cuda, jakie wyprawia twoja mysz. – Było to oczywiście kłamstwo: Andersen i tak pracował codziennie aż do ósmej wieczorem, a strażnicy, których ściągnął, żeby obejrzeli pokaz Delacroix, siedzieli do jedenastej albo dwunastej w zależności od tego, kiedy kończyła się ich zmiana. W polityka ze stolicy stanu przedzierzgnął się najprawdopodobniej woźny w pożyczonym krawacie. Ale Delacroix nie mógł o tym wszystkim wiedzieć.
– Jestem gotów. Chodźmy – oznajmił z prostotą wielkiego gwiazdora, który potrafi zniżyć się do poziomu zwykłych ludzi. A potem, kiedy Brutal poprowadził go Zieloną Milą, zaanonsował swój występ: – Messieurs et mesdames! Bienvenue au cirque de mousie!
Читать дальше