– Więc wybiorą szaleńca?
Chatsworth zezwolił im na to łaskawym śmiechem.
– Okazuje się, że tacy szaleńcy robią niekiedy zupełnie niezłą robotę. Weź Bellę Abzuga. Pod kapeluszami idiotów kryją się czasem tęgie łby. Ale nawet jeśli okaże się, że w Waszyngtonie Stillson jest tak samo szalony, jak w Ridgeway, to przecież on zajmuje fotel tylko na dwa lata. Wywalą go w siedemdziesiątym ósmym i posadzą na jego miejscu kogoś, kto zrozumiał lekcję.
– Lekcję? Roger wstał.
– Nie wolno długo pieprzyć ludzi – powiedział. – Tak brzmi ta lekcja. Nauczył się jej Adam Clayton Powell. Nauczyli się jej Agnew i Nixon. Zwyczajnie… nie wolno długo pieprzyć ludzi. – Spojrzał na zegarek. – Chodźmy do domu na drinka, Johnny. Wychodzimy później z Shelley, ale mam jeszcze czas, żeby szybko coś sobie łyknąć.
Johnny uśmiechnął się i wstał.
– Jasne – powiedział. – Zostałem zmuszony.
Tak się złożyło, że w połowie sierpnia Johnny pozostał sam w posiadłości Chatswortha, jeśli nie liczyć Ngo Phata, który miał własne mieszkanko nad garażem. Rodzina Chatsworthów pojechała na trzytygodniowe wakacje do Montrealu, gdzie miała doczekać początku roku szkolnego i jesiennego szczytu w przemyśle włókienniczym.
Roger zostawił Johnny'emu klucze do mercedesa żony i Johnny pojechał nim w odwiedziny do domu, do Pownal, czując się jak milioner. Negocjacje Herba z Charlene MacKenzie weszły w fazę krytyczną i ojciec już wcale nie próbował wyjaśniać, że chodzi mu tylko o to, by dom nie zawalił się jej na głowę. W rzeczywistości zalecał się jak młodzik, co trochę zdenerwowało Johnny'ego. Po trzech dniach wrócił do Chatsworthów, nadganiał lektury, pisał listy i rozkoszował się spokojem.
Leżał na środku basenu na gumowym, nadmuchiwanym materacu, czytał New York Times Book Review i popijał Seven Up, kiedy obok pojawił się Ngo, stanął na krawędzi brodzika, zdjął sandały i wsadził nogi do wody.
– Aaach! – westchnął. – O wiele lepiej. – Uśmiechnął się do Johnny'ego. – Spokojnie, nie?
– Bardzo spokojnie – zgodził się Johnny. – Jak kursy, Ngo?
– Bardzo dobrze idą. W sobotęjedziemy na wycieczkę. Pierwszą. Podniecające. Cała klasa wyruszy w podróż.
– Wyjedzie – powiedział Johnny i uśmiechnął się, wyobrażając sobie całą klasę Phata napaloną LSD czy czymś tam.
– Proszę? – Ngo podniósł brwi.
– Cała klasa wyjedzie.
– Tak, dziękuję. Jedziemy wysłuchać mowy politycznej i na spotkanie w Trimbull. Wszyscy myślimy, że to szczęście chodzić na kursy obywatelskie w roku wyborów. To bardzo kształcące.
– Pewnie, założę się. Kogo zobaczycie?
– Grega Strri… – Phat zawahał się i powtórzył, dokładnie wymawiając nazwisko: – Grega Stillsona, niezależnego kandydata do fotela w Izbie Reprezentantów Stanów Zjednoczonych.
– Słyszałem o nim. Rozmawialiście o nim na zajęciach, Ngo?
– Tak, trochę. Urodzony w 1933 roku. Często zmieniał zajęcie. Przyjechał do New Hampshire w 1964 roku. Nasz instruktor powiedział, że mieszka już tu wystarczająco długo, by ludzie nie uważali go za carpetfoggera.
– Baggera – poprawił Johnny.
Ngo spojrzał na niego, nie bardzo wiedząc, o co chodzi.
– Mówi się „carpetbagger".
– Tak, dziękuję.
– Czy nie sądzisz, że Stillson jest nieco dziwny?
– W Ameryce może jest dziwny – zgodził się Ngo. -W Wietnamie było wielu takich jak on. Ludzi, którzy… – Siedział, machając małymi, delikatnymi stopami w błękitnozielonej wodzie basenu. Nagle podniósł głowę. – Brakuje mi angielskiego na to, co chcę powiedzieć. Jest gra, w którą grają ludzie w moim kraju, nazywa się roześmiany tygrys. Jest stara i bardzo popularna, jak wasz baseball. Jedno z dzieci przebiera się za tygrysa, wiesz? Zakłada skórę. Biega i tańczy, a inne dzieci próbują je złapać. Dziecko w skórze śmieje się, ale także warczy i gryzie, ponieważ taka jest ta gra. W moim kraju przed komunistami wielu naczelników wiosek grało w roześmianego tygrysa. Myślę, że ten Stillson też zna tę grę.
Johnny spojrzał na niego, nagle zaniepokojony.
Ngo wcale nie sprawiał wrażenia zaniepokojonego. Uśmiechał się.
– Więc wszyscy pojedziemy i obejrzymy go na własne oczy. A później będziemy mieli piknik. Ja sam robię ciasto. Myślę, że będzie miło.
– Brzmi wspaniale.
– Będzie bardzo wspaniale. – Ngo wstał. – A później, w klasie omówimy wszystko, co zobaczymy w Trimbull. Być może napiszemy wypracowanie. O wiele łatwiej jest pisać wypracowanie, bo można poszukać odpowiedniego słowa. Le mot juste.
– Tak, czasami pisanie jest łatwiejsze. Ale w całej mojej pedagogicznej karierze nie spotkałem uczniów podzielających tę opinię. Ngo uśmiechnął się.
– A jak idzie z Chuckiem?
– Doskonale sobie radzi.
Tak. Teraz jest szczęśliwy. Już nie udaje. To dobry chłopiec. – Ngo wstał. – Odpoczywaj, Johnny. Ja się zdrzemnę.
– Dobra.
Patrzył, jak Ngo odchodzi; drobny, szczupły, kruchy w spranych dżinsach i spłowiałej sztruksowej koszuli.
Dziecko w skórze śmieje się, ale także warczy i gryzie, ponieważ taka jest ta gra… Myślę, że ten Stillson też zna tę grę.
Uczucie niepokoju wróciło.
Materac zahuśtał się w basenie. Słońce grzało przyjemnie plecy Johnny'ego. Otworzył Book Review, ale artykuł, który czytał, przestał go interesować. Odłożył gazetę, podpłynął do brzegu i wyszedł z basenu. Do Trimbull było nie więcej niż pięćdziesiąt kilometrów. Być może wskoczy do mercedesa pani Chatsworth i pojedzie tam w sobotę. Zobaczy żywego Grega Stillsona. Zabawi się. Może… może potrząśnie jego dłonią.
Nie! Nie!
A niby czemu nie? W końcu, w tym wyborczym roku, politycy stali się czymś w rodzaju jego hobby. Cóż jest denerwującego w fakcie, że pojedzie i zobaczy jeszcze jednego?
Ale b y ł zdenerwowany, nie ma dwóch zdań. Jego serce waliło mocniej i szybciej niż zwykle i upuścił gazetę do basenu. Wyłowił ją klnąc, nim zdążyła nasiąknąć wodą.
Jakoś tak się składało, że kiedy wspominał o Gregu Stillsonie, na myśl przychodził mu Frank Dodd.
Śmieszne! Zaledwie raz widział Stillsona w telewizji i nie powinien żywić dla niego żadnych uczuć, dobrych ani złych.
Stój z boku.
No, może i postąpi tak, a może – nie. Może zamiast do Trimbull pojedzie w sobotę do Bostonu. Obejrzy film.
Lecz nim dotarł do domku gościnnego i przebrał się, uczucie panicznego strachu zagnieździło mu się w duszy. W pewien sposób przypominało mu starego przyjaciela – tego, którego się w sekrecie nienawidzi. Tak, w sobotę pojedzie do Bostonu. To najlepsze, co może zrobić.
Chociaż przez kilka następnych miesięcy Johnny raz za razem przeżywał w pamięci ten dzień, nigdy nie przypomniał sobie, jak to się stało, że w końcu jednak pojechał do Trimbull. Wyruszył w innym kierunku, planując wyjazd do Bostonu na mecz Czerwonych Skarpet w Fenway Park, a później do Cambridge, gdzie chciał poszperać po księgarniach. Gdyby wystarczyło mu pieniędzy (czterysta dolarów z premii Chatswortha wysłał ojcu, który z kolei przesłał je do Szpitala Wschodniego Maine – gest porównywalny ze splunięciem w ocean), planował jeszcze wypad do kina Orsona Wellesa na film reggae The Harder They Come. Niezły program jak na jeden dzień i wspaniały dzień na realizację takiego programu; dziewiętnasty sierpnia był ciepły, słoneczny, wymarzony – był esencją wspaniałego letniego dnia w Nowej Anglii.
Читать дальше