Bigelow podszedł do okienka i spojrzał na widniejący na upoważnieniu podpis: dr med. Carl Wallenberg. Brace położył mu rękę na ramieniu.
– Jestem przekonany, że pański przyjaciel wkrótce się do pana odezwie. Wygląda na to, że wezwały go pilne sprawy rodzinne.
– Ale jakim cudem? – zapytał cicho Bigelow.
– Może ktoś zachorował. Albo umarł.
– Przecież Phil nie ma żadnej rodziny.
Patrzył na niego Brace, patrzyły na niego kobiety zza okienka recepcji. Czuł, że stoją za szybą i gapią się na niego jak na zwierzę na wybiegu w zoo.
– Coś tu nie gra – dodał. – Nie chcecie mi powiedzieć, tak?
– Możemy o tym porozmawiać – odezwał się lekarz.
– Chcę się zobaczyć z Wallenbergiem.
– Jest na lunchu. Ale może pan porozmawiać ze mną, panie…
– Bigelow. James Bigelow. Brace otworzył drzwi na korytarz.
– Przejdźmy do mojego gabinetu, dobrze? Wszystko mi pan opowie.
Bigelow spojrzał w głąb długiego, białego korytarza, który ciągnął się za progiem.
– Nie – szepnął, cofając się o krok. – Nie, nie ma o czym, nieważne…
I uciekł z budynku.
Robbie Brace zapukał do drzwi i wszedł do gabinetu Carla Wallenberga. Gabinet odzwierciedlał dobry, acz snobistyczny gust jego właściciela. Brace nie znał się na meblach, ale nawet on zauważył, że są najwyższej jakości. Masywne biurko z ciepłego, egzotycznego drewna, którego nie rozpoznawał. Na ścianach abstrakcyjne mazaje, za które płaciło się fortunę. Biurko stało przy oknie, a za oknem zachodziło słońce, tak że głowa Wallenberga tonęła w złocistej poświacie. Siedzi tu jak sam Pan Bóg na niebieskim tronie – pomyślał Brace.
Wallenberg oderwał wzrok od dokumentów.
– Tak, Robbie?
„Robbie”. Nie „panie doktorze”, tylko „Robbie”. Ciekawe, kto tu rządzi.
– Czy pamięta pan pacjenta o nazwisku Stan Mackie? Na tle słońca nie mógł zobaczyć wyrazu jego twarzy. Wallenberg powoli odchylił się w fotelu, głośno zaskrzypiała skóra.
– Gdzie pan słyszał to nazwisko?
– Wspomniał o nim jeden z pańskich pacjentów. Zna pan pana Bigelowa?
– Tak, oczywiście. To jeden z moich pierwszych podopiecznych. Jako jeden z pierwszych wprowadził się do Brant Hill.
– Otóż pan Bigelow przyszedł tu wczoraj po południu. Był bardzo zdenerwowany, dlatego nie wiem, czy dobrze go zrozumiałem. W kółko powtarzał, że zachorowali jego wszyscy przyjaciele, niepokoił się, że będzie następny. I wspomniał nazwisko pana Mackie.
– Chodziło mu o doktora Mackie.
– Był lekarzem? Wallenberg wskazał krzesło.
– Niech pan spocznie, Robbie. Trudno jest rozmawiać, gdy pan tak nade mną góruje.
Brace usiadł i natychmiast zdał sobie sprawę, że popełnił taktyczny błąd. Stracił przewagę wzrostu, bo głowy mieli teraz na tej samej wysokości, a Wallenberg przewyższał go pod każdym innym względem. Był jego szefem. Był biały. No i miał lepszego krawca.
– Wyglądało na to, że pan Bigelow śmiertelnie boi się na coś zachorować. O co mu chodziło? – spytał.
– Nie mam zielonego pojęcia.
– Mówił o jakimś zabiegu, twierdził, że przechodził go wraz z przyjaciółmi.
Wallenberg pokręcił głową.
– Może chodziło mu o kurację hormonalną? O cotygodniowe zastrzyki?
– Nie wiem.
– Jeśli miał na myśli kurację, niepotrzebnie się niepokoi. W tym, co robimy, nie ma nic rewolucyjnego, dobrze pan o tym wie.
– A więc jednak pan Bigelow i jego przyjaciele przechodzili kurację hormonalną?
– Tak. Między innymi dlatego przyjechali do Brant Hill. Żeby skorzystać z rezultatów naszych prekursorskich badań i zabiegów.
– Zabiegów? No właśnie. To ciekawe, że użył pan tego słowa. Pan Bigelow nie wspominał o zastrzykach. Mówił o „zabiegu”, jakby chodziło mu o jakiś zabieg chirurgiczny.
– Nie, nie. Pan Bigelow nie przechodził żadnego zabiegu. O ile pamiętam, do chirurga zgłosił się tylko raz, z polipem w nosie. I, oczywiście, nie był to nowotwór złośliwy.
– A ta kuracja hormonalna? Czy stwierdził pan jakieś poważne skutki uboczne?
– Nie, żadnych.
– A więc to wykluczone, żeby spowodowała śmierć Angusa Parmentera?
– Jak dotąd nie ustalono, na co umarł.
– Wykryto u niego chorobę Creutzfeldta-Jakoba. Wiem to od doktor Harper.
Wallenberg znieruchomiał, a Brace uświadomił sobie natychmiast, że nie powinien był wymieniać jej nazwiska. Że nie powinien przyznawać się do utrzymywania z nią jakichkolwiek kontaktów.
– Cóż – zauważył cicho Wallenberg – wyjaśniałoby to symptomy, jakie u niego zaobserwowaliśmy.
– A niepokoje pana Bigelowa? O to, że zachoruje na tę samą chorobę co jego przyjaciele?
Wallenberg pokręcił głową.
– Sam pan wie, że naszym pacjentom trudno jest pogodzić się z faktem, że ich życie dobiega kresu. Angus Parmenter miał osiemdziesiąt dwa lata. Starość i śmierć czeka nas wszystkich.
– Jak umarł doktor Mackie? Wallenberg odpowiedział nie od razu.
– To było niezwykle przykre i denerwujące zdarzenie. Doktor Mackie załamał się psychicznie. Wyskoczył oknem w Wicklin Hospital.
– Chryste…
Przeżyliśmy szok. Doktor Mackie był chirurgiem, bardzo dobrym chirurgiem. Miał siedemdziesiąt cztery lata i wciąż operował. Pracował do ostatniej chwili, do dnia tego… nieszczęsnego wypadku.
– Przeprowadzono autopsję?
– Zmarł od ciężkich urazów, więc…
– Tak, ale czy przeprowadzono autopsję?
– Nie wiem. Był pod opieką chirurgów z Wicklin. Zszedł tydzień później. – Przyjrzał mu się w zamyśleniu. – Widzę, że wyraźnie to pana niepokoi, Robbie.
– Pewnie dlatego, że Bigelow był tak bardzo zdenerwowany. Wymienił nazwisko jeszcze jednego przyjaciela, który ponoć zachorował, niejakiego Philipa Dorra.
– Pan Dorr ma się doskonale. Przeniósł się do Brant Hill West w La Jolla. Właśnie otrzymałem podpisane przez niego upoważnienie do przeniesienia dokumentacji medycznej. – Poszperał wśród papierów na biurku i wyciągnął kartkę papieru. – Faks z Kalifornii.
Na dole widniał własnoręczny podpis Dorra.
– A więc nie jest chory.
– Kilka dni temu robiłem mu rutynowe badania kontrolne.
– I?
Wallenberg spojrzał mu prosto w oczy.
– Był zupełnie zdrowy.
Po powrocie do swego pokoju Brace skończył wypełniać codzienną porcję kart choroby i zaliczył codzienną sesję dyktowania. O wpół do siódmej wyłączył magnetofon, spojrzał na uporządkowane biurko i przyłapał się na tym, że patrzy na nazwisko, które wypisał na okładce protokołu laboratoryjnego: dr Stanley Mackie. Wczorajszy incydent w recepcji ciągle nie dawał mu spokoju. Przypomniały mu się dwa inne nazwiska, które wymienił Bigelow: Angus Parmenter i Philip Dorr. Mackie, Parmenter i Dorr. W tym, że dwaj z nich już nie żyli, nie było nic niepokojącego. Wszyscy trzej należeli do ludzi starszych, wszyscy trzej przekroczyli średnią statystyczną długości życia.
Rzecz w tym, że to nie starość była przyczyną ich śmierci.
Brace widział strach w oczach Bigelowa, widział w nich prawdziwy lęk i poczuł się nieswojo. Od tamtej pory nie mógł się z tego otrząsnąć.
Zadzwonił do Grety, by ją uprzedzić, że się spóźni, bo musi wpaść na chwilę do Wicklin. Potem spakował teczkę i wyszedł.
Klinika już opustoszała, tylko na końcu korytarza, przy recepcji, paliła się jedna jarzeniówka. Kiedy pod nią przechodził, usłyszał ciche brzęczenie. Podniósł głowę i zobaczył owada, który trzepotał się pod plastikową osłoną i zmagał z nieuchronną śmiercią. Brace pstryknął przełącznikiem. W korytarzu zapadła ciemność, mimo to wciąż słyszał dochodzące z góry bzyczenie i szaleńczy trzepot.
Читать дальше