Wyszedł z budynku w wietrzną, wilgotną noc.
Jego zielona toyota była jedynym samochodem na parkingu. W żółtawym blasku latarni sprawiała wrażenie czarnej i przypominała lśniący pancerz żuka. Przystanął, by wygrzebać z kieszeni kluczyki, i spojrzał na oświetlone okna domu opieki. Dostrzegł nieruchome sylwetki pacjentów w pokojach oraz błękitnawą poświatę z telewizyjnych ekranów, na które mało kto patrzył. I nagle przytłoczyła go fala przemożnego przygnębienia. To, co tam widział, było kresem życia. Zapowiedzią jego własnej przyszłości.
Wsiadł do samochodu i wyjechał z parkingu, mimo to nie potrafił otrząsnąć się z depresji. Przylgnęła do niego jak zimna mgła do skóry. Powinienem był wybrać pediatrię – pomyślał. Dzieci. Początki. Rozwijające, a nie rozkładające się ciało. Podczas studiów jednak uległ przekonaniu, że przyszłość praktyki medycznej leży w geriatrii, w leczeniu posiwiałych przedstawicieli wyżu demograficznego, całej ich armii, która maszerując ku starości, pochłania po drodze góry medykamentów. Dziewięćdziesiąt centów z każdego dolara przeznaczonego na opiekę medyczną pacjent wydaje w ostatnim roku życia: to właśnie stąd popłyną pieniądze, to na tym można porządnie zarobić.
Jako człowiek praktyczny, Robbie Brace wybrał praktyczny zawód.
Praktyczny, za to koszmarnie przygnębiający.
Jadąc do Wicklin, zastanawiał się, jak wyglądałoby jego życie, gdyby wybrał pediatrię. Pomyślał o swojej córeczce i przypomniało mu się, z jaką radością patrzył na jej pomarszczoną twarzyczkę, gdy wściekała się i wrzeszczała na porodówce. Pamiętał też inne rzeczy: wyczerpujące karmienia o drugiej w nocy, zapach pudru, kwaśny zapach mleka, zapach jedwabistej skóry w ciepłej kąpieli. Pod wieloma względami niemowlęta przypominają sędziwych starców. Trzeba je kąpać, karmić i ubierać. Trzeba im zmieniać pieluszki. Nie umieją ani chodzić, ani mówić. Żyją na łasce ludzi, którzy się nimi opiekują.
Było wpół do ósmej, kiedy dojechał do Wicklin Hospital, małego szpitala komunalnego w granicach administracyjnych Bostonu. Nałożył biały fartuch, poprawił identyfikator, po czym wszedł do budynku. Nie miał tu żadnych uprawnień ani władzy, by żądać okazania kart choroby; zaryzykował, stawiając na to, że nikt nie zechce zawracać sobie głowy sprawdzaniem jego praw.
W archiwum wypełnił formularz zapotrzebowania na kartę choroby Stanleya Mackie, po czym wręczył go drobnej blondynce za ladą. Zerknęła na jego identyfikator i zawahała się, najpewniej wiedząc, że Brace u nich nie pracuje.
– Jestem z Brant Hill – wyjaśnił. – Pan Mackie był naszym pacjentem.
Kiedy urzędniczka przyniosła dokumenty, usiadł przy pustym biurku. Okładkę karty przecinał czarny napis: Zmarł. Brace zajrzał do środka. Na pierwszej stronie wyszczególniono dane osobowe: imię i nazwisko, datę urodzenia i numer ubezpieczenia społecznego. Uwagę Brace’a natychmiast przykuł adres denata: 101 Titwillow Lane, Newton, Massachusetts.
To był adres Brant Hill.
Przerzucił kartę. Zapiski i adnotacje dotyczyły tylko ostatniej hospitalizacji, okresu zakończonego zgonem pacjenta. Brace zaczął od protokołu lekarza przyjmującego z dnia dziewiątego marca i czytał z rosnącym zdumieniem.
Doktor Mackie: 74 lata, biały, z zawodu lekarz. Dotychczas zdrowy, przeniesiony z izby przyjęć z rozległymi obrażeniami po upadku z okna na trzecim piętrze szpitala. Tuż przed wypadkiem pacjent wykonywał rutynowy zabieg usunięcia wyrostka robaczkowego; instrumentariuszki, asystujące przy operacji, zauważyły wyraźne drżenie obu jego rąk. Bez żadnego wyjaśnienia doktor Mackie dokonał resekcji kilkudziesięciu centymetrów zdrowego jelita cienkiego operowanej pacjentki, wskutek czego nastąpił rozległy krwotok wewnętrzny. Kiedy obecni na miejscu zdarzenia członkowie personelu medycznego próbowali go odciągnąć od stołu operacyjnego, doktor Mackie zaatakował anestezjologa, przeciął mu skalpelem żyłę szyjną, po czym zbiegł z sali operacyjnej.
Świadkowie obecni w korytarzu widzieli, jak rzuca się głową naprzód w okno. Upadł na parking. Nie reagował na bodźce i krwawił z licznych ran ciętych.
Po zaintubowaniu i stabilizacji pacjenta w izbie przyjęć skierowano go na oddział urazowy z licznymi pęknięciami czaszki i z prawdopodobnym złamaniem kompresyjnym kręgosłupa…
Protokół sporządzono w charakterystycznym dla chirurgów stylu, lapidarnym i bezdusznym. Opis w sumie sprowadzał się do zwięzłego wypunktowania odniesionych przez pacjenta ran, a także spostrzeżeń neurologicznych. Liczne okaleczenia skóry głowy i twarzy. Otwarte złamania kości ciemieniowych oraz płaszczyzny czołowej, połączone z wypchnięciem z czaszki substancji szarej. Uszkodzona tęczówka prawego oka. Zatrzymanie oddechu spontanicznego, brak reakcji na ból. Słowem, obrażenia typowe dla człowieka, który upadł na parking głową w dół.
Po przerzuceniu kilku kartek Brace zobaczył adnotację chirurga:
Wynik badania rtg: złamanie kompresyjne kręgów C6, C7, T8.
Potwierdzało to fakt, że upadł na głowę, gdyż siła upadku zadziałała przede wszystkim na górną część kręgosłupa.
Tygodniowe leczenie szpitalne Stanleya Mackie było pasmem stopniowej dysfunkcji organów wewnętrznych – podłączony do respiratora, zapadł w śpiączkę, z której już się nie obudził. Najwcześniej przestały funkcjonować nerki, pewnie wskutek wstrząsu pourazowego. Potem przyplątało się zapalenie płuc, pacjentowi dwukrotnie spadało ciśnienie, co doprowadziło do zawału krezki. W końcu, siedem dni po upadku z trzeciego piętra, doszło do zatrzymania pracy serca.
Brace zajrzał na koniec karty, gdzie umieszczono wyniki badań laboratoryjnych. Znalazł tam plik wydruków komputerowych z tygodniowego leczenia, na bieżąco aktualizowane dane na temat składu elektrolitów, krwi i moczu. Przewracał kartkę po kartce, przeglądając wydruki rejestrujące badania warte tysięcy dolarów – badania, które przeprowadzono, mimo że pacjenta nieuchronnie czekała śmierć.
Więcej czasu poświęcił zestawieniu z nagłówkiem „Patologia”.
Wątroba (post-mortem):
Oględziny zewnętrzne. Waga: 1600g. Blada, wyraźnie widoczne obszary silnego krwawienia. Brak chronicznych zmian zwłóknieniowych.
Oględziny mikroskopowe. W preparatach barwionych hematoksyliną i eozyną słabo wybarwione ogniska martwicy komórek, ogniska zakrzepowej martwicy niedokrwiennej.
Na następnej stronie znalazł wynik badania krwi, wpięty tam najpewniej przez pomyłkę. Przerzucił kolejną kartkę i zobaczył… okładkę. Więcej kartek nie było.
Zaczął przeglądać papiery od początku, szukając wyników autopsji, ale prócz opisu wątroby nie znalazł absolutnie nic. Nie trzymało się to kupy. Dlaczego mieliby przeprowadzać sekcję tylko jednego organu? Gdzie podział się opis płuc, serca i mózgu?
Spytał urzędniczkę, czy udostępniła mu komplet dokumentów.
– Tak, innych w archiwum nie ma – odrzekła.
– Brakuje tu niektórych wyników badań patologicznych.
– Może pan sprawdzić bezpośrednio w patologii. Mają tam kopie wszystkich protokołów.
Oddział patologii mieścił się w podziemiach i był poprzecinany labiryntem niskich korytarzy o białych ścianach, obwieszonych egzotycznymi plakatami biur podróży. Mgła nad Serengeti. Tęcza nad Kauai. Mangrowce na tle turkusowego morza. Z radia płynęła ściszona muzyka rockowa. Biorąc pod uwagę rodzaj wykonywanej pracy, samotna laborantka, którą tam zobaczył, sprawiała absurdalnie wesołe wrażenie. Róż na policzkach, krzykliwie zielony cień na powiekach – podobnie jak plakaty dziewczyna była jaskrawą plamą na tle bieli.
Читать дальше