– Wściekasz się, bo miałam gościa? O to ci chodzi?
– Nawet go nie znasz! Obcego faceta zapraszasz na noc!
– Nie jest obcym facetem. Jest naukowcem.
– To naukowcy nie bywają obcy?
– Twój ojciec był naukowcem.
– Czy z tego powodu mam lubić tego faceta? Grzanki wyskoczyły z tostera. Noah rzucił je na talerz i usiadł przy stole. Patrzyła ze zdumieniem, jak chwycił nóż i zaczął je kroić na coraz mniejsze kawałeczki. Było to dziwne – nigdy przedtem nie widziała, żeby tak postępował. Przenosi swoją złość, pomyślała. Wyładowuje się na chlebie.
– Chyba moja matka nie jest jednak taką doskonałością – powiedział. Zaczerwieniła się, dotknięta okrucieństwem tej uwagi. – Zawsze mi mówisz, żebym nie pakował nosa, gdzie nie trzeba. Ja tam nie zapraszam nikogo na noc.
– Jest tylko znajomym, Noah. Mam prawo mieć znajomych. A nawet mężczyzn przyjaciół – dodała odważnie.
– No, dalej, dalej!
– Za cztery lata pójdziesz na uczelnię. Będziesz prowadził własne życie. Dlaczego ja nie mogę prowadzić własnego?
Noah podszedł do zlewu.
– Ty uważasz, że ja mam jakieś życie? – Roześmiał się. – Jestem w nieustannym okresie próbnym. Ciągle obserwowany. Przez wszystkich.
– O czym ty mówisz?
– Nauczyciele patrzą na mnie, jakbym był jakimś kryminalistą. Jakby to była tylko kwestia czasu, aż coś spierdolę.
– Czy zrobiłeś coś, co pobudziło ich uwagę? Odwrócił się ku niej z wściekłością.
– Taaa, to moja wina! Zawsze moja wina!
Noah, czy jest coś, o czym mi nie powiedziałeś? Gniewnym ruchem dłoni zepchnął dwie filiżanki po kawie do zlewu.
– Ty i tak myślisz, że jestem cały popierdolony! Nigdy cię nie zadowalam! Wszystko jedno, jak bardzo się staram być ideałem!
– Przestań się tu skarżyć, że masz być ideałem! Mnie też nie wolno popełnić żadnego błędu. Ani jako matce, ani jako lekarzowi. I zaczynam mieć już tego dosyć. Zwłaszcza że wszystko jedno, jak bardzo się staram, zawsze mnie o coś obwiniasz.
– Obwiniam cię o to – odciął się gniewnie – że przywlokłaś mnie do tej gównianej dziury. – Wypadł z domu, a trzaśniecie drzwi frontowych rozległo się długo niemilknącym echem.
Sięgnęła po wystygłą już kawę i piła ją, obejmując filiżankę drżącymi dłońmi. Co się dzieje? Skąd ta wściekłość? Zdarzało im się kłócić i dawniej, ale nigdy nie starał się tak bardzo jej zranić. Nigdy nie zadawał ciosów równie dobrze wymierzonych.
Słyszała warkot odjeżdżającego szkolnego autobusu.
Spojrzała na jego talerz, na niezjedzoną grzankę. Była posiekana na okruszki.
– To nie jest właściwe dla niego miejsce, pani doktor – powiedziała siostra przełożona. Eileen Culkin była niska, ale mocno zbudowana jak na kobietę, a na dodatek jej głęboki głos i przeszłość wojskowej pielęgniarki sprawiały, że wszyscy odnosili się do niej z szacunkiem. Gdy Eileen mówiła, lekarze słuchali.
Choć Claire właśnie studiowała kartę Scotty’ego Braxtona, odłożyła ją i zwróciła się ku Eileen.
– Nie widziałam dziś jeszcze Scotty’ego – oznajmiła. – Czy były dalsze problemy?
– Nawet po tej dodatkowej dawce środków nasennych, którą pani zaordynowała po północy, nie zasnął. Teraz zachowuje się spokojnie, ale nie spał przez całą noc, wrzeszcząc na strażnika, by ten mu zdjął kajdanki. Przeszkadzał wszystkim pacjentom. Pani doktor, tego chłopaka należy zamknąć w ośrodku dla młodocianych albo na oddziale psychiatrycznym. Nie na zwykłym oddziale szpitalnym.
– Nie skończyłam oceny. Wciąż czekam na wyniki z laboratorium.
– Jeśli jego stan jest stabilny, czy nie mogłaby go pani przenieść? Pielęgniarki boją się wchodzić do pokoju. Nie dały rady nawet zmienić pościeli – trzy osoby musiały go trzymać. Chciałabym, żeby został przeniesiony, i im prędzej, tym lepiej.
Najwyższy czas podjąć decyzję, myślała Claire, idąc do pokoju Scotty’ego. Jeśli nie zdiagnozuje choroby zagrażającej jego życiu, nie będzie go mogła dłużej trzymać w szpitalu.
Policjant stanowy, czuwający przed pokojem Scotty’ego Braxtona, kiwnął jej głową na powitanie.
– Dzień dobry, pani doktor.
– Dzień dobry. Jak słyszałam, mieliście pełne ręce roboty.
– Przez ostatnią godzinę był spokojny. W ogóle go nie słychać.
– Muszę chłopca jeszcze raz zbadać. Może pan stać obok, na wszelki wypadek?
– Jasne. – Otworzył drzwi i zrobił krok do środka. Nagle zamarł. – Jezus Maria.
Początkowo do Claire dotarło jedynie przerażenie w jego głosie. Przecisnęła się obok niego do pokoju. Poczuła zimne powietrze, wpadające przez otwarte okno, i zobaczyła krew. Plamy krwi znaczyły puste łóżko, powłoczkę poduszki i prześcieradło, a także zwisające z bocznej poręczy kajdanki. Na podłodze, tuż pod kajdankami, zebrała się czerwona kałuża. Tkanka ludzka leżąca na granicy tej kałuży byłaby nie do rozpoznania, gdyby nie paznokieć i biały szczyt kości, wystający z rozdartego ciała. Był to kciuk. Chłopiec go sobie odgryzł.
Policjant z jękiem padł na kolana i opuścił głowę – Jezus Maria – mamrotał. – Jezus Maria…
Claire spojrzała na ślady bosych stóp prowadzące ku oknu. Podbiegła i przez otwarte okno wyjrzała na dwór.
Piętro niżej, na ziemi, widać było krew zmieszaną ze skotłowanym śniegiem. Ślady i plamy krwi prowadziły od budynku ku zadrzewionej części przyszpitalnego terenu.
– Poszedł do lasu! – zawołała i wybiegła z pokoju.
Pognała schodami na parter i wybiegła wyjściem ewakuacyjnym, natychmiast za drzwiami zapadając się po kostki w mokrym śniegu. Zanim zdążyła okrążyć budynek i dotrzeć pod okno pokoju Scotty’ego, lodowata woda chlupotała jej w butach. Ruszyła przez pokryte śniegiem pole po krwawych śladach.
Na brzegu lasu zatrzymała się, usiłując dostrzec, co kryje się w cieniu iglaków. Widziała ślady chłopca prowadzące w głąb, tu i tam towarzyszyły im jasne ślady krwi.
Z bijącym sercem zagłębiła się między drzewa. Najniebezpieczniejszym zwierzęciem jest zwierzę cierpiące.
Ręce bez rękawiczek drętwiały jej już z zimna i strachu, gdy odsuwała gałęzie i wpatrywała się w głąb lasu. Nagle za nią trzasnęła gałązka. Claire okręciła się na pięcie i niemal rozpłakała z ulgi na widok policjanta, który podążył za nią z budynku.
– Widziała go pani? – zapytał.
– Nie. Ślady prowadzą w głąb lasu.
Przebrnął ku niej przez śnieg.
– Strażnicy są w drodze. Tak samo jak personel oddziału urazowego.
Zwróciła się ku drzewom.
– Słyszy pan?
– Co?
– Wodę. Słyszę wodę. – Rzuciła się biegiem, schylając pod niskimi gałęziami, potykając o poszycie. Ślady chłopca prowadziły teraz raz tu, raz tam, jakby plątały mu się nogi. W jednym miejscu śnieg był wygnieciony – tu pewnie upadł. Zbyt wielka utrata krwi, pomyślała. Potyka się i wkrótce straci przytomność.
Odgłos płynącej wody był coraz bliżej.
Przecisnęła się między splątanymi gałęziami i wyszła na brzeg strumienia. Deszcz i topniejący śnieg sprawiły, że przybrał i płynął szybciej. Desperacko szukała śladów chłopca – w końcu je dostrzegła. Przez parę metrów prowadziły wzdłuż strumienia.
Potem, na samym brzegu, nagle znikały.
– Widzi go pani? – krzyknął policjant.
– Wszedł do wody! – Sama weszła po kolana w strumień. Sięgnęła pod powierzchnię i chwytała na oślep wszystko, co jej wpadło w ręce. Wyciągała gałęzie, butelki po piwie, stary but. Zanurzyła się głębiej, aż po uda, ale woda płynęła za szybko i Claire czuła, jak prąd zaczyna ją znosić w dół.
Читать дальше