Deszcz ze śniegiem uderzał w okna domku, a wiatr jęczał w kominie. Prądu nie było już od godziny i w domku Maksa robiło się z minuty na minutę zimniej. Wydawało się, że z powodu nadciągającej burzy Lincoln nie może usiedzieć na miejscu. Claire słyszała, jak chodzi po pokoju, czyści zimny piec na drewno, mocniej dociąga okna. Odruchowe czynności mężczyzny, który zaznał ciężkich zim. Wrzucił do pieca gazety i drobne gałązki na rozpałkę, a po chwili dodał większe polano, ale drewno było świeże i dawało więcej dymu niż ciepła.
Max nie wyglądał dobrze. Siedział owinięty w koc, trzymając pod ręką pudełko chusteczek do nosa. Szczękająca zębami ofiara nieszczęsnej zimowej grypy i domku pozbawionego ogrzewania.
W końcu spojrzał na Claire załzawionymi oczyma.
– Gdzieście znaleźli ten grzybek?
– Nad strumieniem, w górę od Skał.
– Których skał?
– Tak się nazywa to miejsce – Skały. Tam najczęściej zbierają się miejscowe dzieciaki. Tego lata znaleźli mnóstwo tych grzybów. Nigdy przedtem ich nie zauważyli. Ale to był w ogóle dziwny rok.
– W jakim sensie? – spytał Max.
– Na wiosnę mieliśmy te wszystkie powodzie. A potem najgorętsze lato, jakie zapisano w kronikach.
Max pokiwał głową – Globalne ocieplenie. Oznaki tego są wszędzie. Lincoln spojrzał na okno oblepione mokrym śniegiem i roześmiał się.
– Nie dzisiaj.
– Trzeba patrzeć szerzej – powiedział Max. – Wzorce pogodowe zmieniają się na całym świecie. Katastrofalne susze w Afryce. Powodzie na naszym Środkowym Zachodzie. Nienormalne warunki wzrostowe powodują wzrost nienormalnych rzeczy.
– Na przykład niebieskich grzybów.
– Lub ośmionogich płazów. – Pokazał palcem półkę, na której stały słoje z okazami. Było ich osiem, a w każdym znajdował się jakiś przyrodniczy dziwoląg.
Lincoln podniósł jeden ze słojów i popatrzył na dwugłową salamandrę.
– O Jezu. Znalazł pan to w naszym jeziorze?
– W jednym z oczek wodnych.
– I, pana zdaniem, jest to wynik globalnego ocieplenia?
– Nie znam przyczyn tego zjawiska. Nie wiem także, jakie gatunki zostaną tym dotknięte w następnej kolejności. – Max wrócił wzrokiem do grzyba. – Nic dziwnego, że także i rośliny podlegają przemianom. – Odwrócił grzybek i powąchał. – Przez moje paskudne przeziębienie mam zatkany nos, ale chyba to czuję.
– Co?
– Zapach anyżu. – Wyciągnął w stronę Claire rękę z grzybkiem.
– Też go czuję. Co to znaczy?
Wstał i zdjął z półki Ilustrowany atlas grzybów.
– Ten gatunek rośnie w lasach liściastych i iglastych, od początku lata do końca jesieni. – Otworzył książkę na kolorowej tablicy grzybów. – Clitocybe odora. Lejkówka wonna. Zawiera nieco muskaryny, to wszystko.
– Czy to właśnie jest nasza toksyna? – spytał Lincoln. Claire ciężko oparła się na krześle i westchnęła z rozczarowaniem.
– Niestety, nie. Muskaryna daje głównie objawy żołądkowe lub kardiologiczne. Nie powoduje agresji.
Max włożył grzybek do torebeczki.
– Czasami – powiedział – nie ma wytłumaczenia dla agresji. I to właśnie jest w niej takie przerażające. To, że może być tak nieoczekiwana. Że często się zdarza bez najmniejszego powodu.
Wiatr załomotał drzwiami. Na dworze śnieg z deszczem przeszedł w śnieg, który wirował teraz za oknem gęstym białym tumanem. Piec na drewno dawał jedynie cień ciepła. Lincoln przykucnąłby sprawdzić ogień.
Piec zgasł.
– Lincoln i ja widzieliśmy coś dzisiaj na jeziorze – powiedziała Claire. – To było prawie jak halucynacja.
Siedziała z Maksem przed kominkiem w dużym pokoju, odwróciwszy się plecami do cieni. Namówiła go, żeby opuścił swój nieogrzany domek, i zaoferowała mu łóżko w gościnnym pokoju. Teraz, po kolacji, siedzieli przy ogniu i na zmianę nalewali do szklaneczek brandy. Ogień skakał wokół polan w kominku, ale mimo jasnego światła i buzujących płomieni chłód pokoju nie znikał. Na dworze miecione wiatrem płatki śniegu oblepiały szyby, a nagie gałązki forsycji stukały w okno.
– Co widzieliście na jeziorze? – zapytał.
– To pływało po powierzchni wody w pobliżu Skał. Jakby pas zielonego światła, dryfujący po jeziorze. Nie żadne ciało stałe, ale coś płynnego, co zmieniało kształty, jak plama oleju. – Łyknęła brandy i wpatrzyła się w ogień. – A potem zaczęło mocniej padać i krople rozbiły powierzchnię wody. I to zielone światło po prostu się rozpadło. – Spojrzała na niego. – Brzmi idiotycznie, nie?
– Może to jakiś wyciek chemiczny. Na przykład farba fluorescencyjna, która dostała się do jeziora. Albo też zjawisko biologiczne.
– Biologiczne?
Pomasował dłonią czoło, jakby chciał rozpędzić zaczynający się ból głowy.
– Istnieją bioluminescencyjne odmiany alg. Poza tym niektóre bakterie świecą w ciemnościach. Jest taki jeden gatunek, który wchodzi w symbiozę z kałamarnicą. Kałamarnica przyciąga partnerów, migając światłem wydzielanym przez organ świetlny, napędzany przez świecące bakterie.
Bakterie, pomyślała. Cała masa pływających bakterii.
– Poduszka Scotty’ego Braxtona była poplamiona jakąś substancją luminescencyjną – powiedziała. – Najpierw myślałam, że używał do czegoś takiej farbki, ale teraz zastanawiam się, czy przypadkiem nie były to bakterie.
– Wzięłaś próbkę na posiew?
– Pobrałam mu wydzielinę z nosa. Poprosiłam laboratorium, by zidentyfikowali wszystkie organizmy, jakie znajdą, więc to trochę potrwa. Co znalazłeś w wodzie jeziora?
– Żadna hodowla dotąd nie wróciła, ale może powinienem pobrać jeszcze jakieś próbki, zanim wyjadę.
– A kiedy wyjeżdżasz?
– Wynająłem domek do końca miesiąca, ale skoro pogoda tak się popsuła, być może wcześniej wrócę do Bostonu. Do centralnego ogrzewania. Mam już dość danych. Próbki z kilkunastu różnych jezior w stanie Maine. – Rzucił spojrzenie na okno, za którym padał coraz gęstszy śnieg. – Zostawię to miejsce bardziej odpornym osobnikom. Takim jak ty.
Płomienie przygasały. Wstała, wyjęła ze stosu drewna brzozowe polano i dorzuciła do kominka. Cienka jak papier kora natychmiast zapłonęła, trzeszcząc i rozsiewając iskry. Claire przez chwilę patrzyła w ogień, ciesząc się jego ciepłem, czując, jak rozgrzewa jej policzki.
– Wcale nie jestem taka odporna – powiedziała cicho. – Wcale nie jestem pewna, czy to jest moje miejsce.
Nalał sobie jeszcze brandy.
– Do tego miejsca trzeba się długo przyzwyczajać. Do odcięcia od świata. Do ludzi. Nie jest ich łatwo poznać. Jestem tu od miesiąca, a tylko ty zaprosiłaś mnie na kolację.
Usiadła i przyjrzała mu się z sympatią. Pamiętała własne przybycie do Tranquility. Po ośmiu miesiącach pobytu ilu ludzi właściwie znała? Ostrzegano ją, że tak będzie, że miejscowi nieufnie odnoszą się do przybyszów. Ludzie z różnych stron zjawiają się w Maine niby liście przywiane wiatrem, zostają na rok czy dwa, a potem znów gdzieś znikają. Nie zapuszczają tu korzeni, nie wiążą ich wspomnienia. Żadnej trwałości. Miejscowi to wiedzą, dlatego witają przybyszów podejrzliwie. Zastanawiają się, co przyciągnęło obcego właśnie tutaj, jakie sekrety kryje jego dotychczasowe życie. Niepokoją się, czy obcy nie wlecze za sobą tej zarazy, przed którą usiłuje uciec. Życie, które rozpadło się na kawałki w jednym mieście, często rozpada się tak samo w następnym.
Miejscowi widzą, jak to się rozwija. Najpierw nowy dom, kupiony z entuzjazmem, ogród o świeżo skopanych rabatkach żonkili, śniegowce i kurtki polarne firmy L. L. Bean. Mija zima lub dwie, żonkile kwitną, przekwitają, znów kwitną, nikt się nimi nie zajmuje. Rachunki za ogrzewanie ścinają z nóg. Okiennice wciąż są zamknięte, choć odwilż przyszła już miesiąc temu. Obcy zaczyna krążyć po mieście z bladą twarzą, opowiadać tęsknie o Florydzie, wspominać plaże, na których się wylegiwał, i marzyć o miastach, w których nie ma ani błota, ani śniegu. A dom, odnawiany z taką miłością, wkrótce zyskuje dodatkową dekorację: tablicę „Na sprzedaż”.
Читать дальше