Zostawił wózek w miejscu, przeszedł obok tradycyjnie nieuśmiechniętej kasjerki i wyszedł ze sklepu.
Zatrzymał się na chodniku przed wejściem i spojrzał na drugą stronę drogi, na świeżo zamarznięte jezioro. Jego powierzchnia błyszczała niby wypolerowane lustro, wysrebrzone, niezmatowione nawet odrobiną śniegu. Lód do ślizgania się, pomyślał, wspominając zimy z czasów swego dzieciństwa, pęd po lodzie na łyżwach, cudowne skrzypienie ostrzy.
Przeżyłem dość zim. Nie chcę więcej.
Wciągnął powietrze i gdzieś głęboko w płucach poczuł ukłucie lodowatego powietrza. Ostre. Karzące.
Kot znów siedział w witrynie sklepu „Za Jedną Cenę” przy ulicy Elm. Mył się właśnie, a jego futerko było błyszczące i czarne jak smoła. Na widok Claire przerwał na chwilę ablucje i spojrzał na nią z pogardą.
Zerknęła na niebo. Było czyste i niebieskie – po takim nieskazitelnym błękicie nadchodzi paskudnie zimna noc. Od śmierci Scotty’ego Braxtona przed czterema dniami zima zapanowała okrutnie i zdecydowanie. Całe jezioro pokrywała już równomierna tafla lodu, a zamieszczone tego ranka w gazecie nekrologi wszystkie kończyły się tym samym zdaniem: „Pogrzeb odbędzie się na wiosnę”. Gdy ziemia rozmarznie. Gdy wróci wiosna.
Czy wiosną jeszcze tu będę?
Skręciła w zaułek Tannery. Tablica nad drzwiami chwiała się na wietrze jak szyld tawerny:
POSTERUNEK POLICJI MIASTA TRANQUILITY Podeszła wprost do biurka Lincolna i położyła przed nim najnowsze wydanie „Weekly Informer”.
Zerknął na nią znad okularów.
– Jakieś problemy, Claire?
– Właśnie idę z „Monaghan’s Diner”, gdzie wszyscy mówili wyłącznie o tym. Najnowszy śmieć pióra Damaris Horne.
Zerknął na tytuł: MIASTECZKO W SZPONACH ZŁA.
– To tylko bostoński magazyn – powiedział. – Nikt tego nie traktuje poważnie.
– Czytałeś to?
– Nie.
– Wszyscy u Monaghana czytali. I są tak wystraszeni, że mówią o trzymaniu pod ręką nabitej broni, na wypadek gdyby jakiś opętany przez diabła nastolatek chciał im ukraść samochód czy coś takiego.
Lincoln jęknął i zdjął okulary.
– Cholera. Jeszcze tego mi brakowało.
– Wczoraj zaszyłam rany trzem pacjentom. Jednym z nich był dziewięciolatek, który rozwalił szybę pięścią. Mamy dość kłopotów z dzieciakami. Teraz i dorosłym zaczyna odbijać. – Oparła się o jego biurko obiema dłońmi. – Lincoln, nie możesz czekać do zebrania, by pogadać z tymi ludźmi. Musisz teraz zapobiec histerii. Te Dinozaury ogłosiły sezon polowań na dzieci.
– Nawet kretyni mają prawo do wolności słowa.
– Więc przynajmniej zamknij twarze własnym ludziom! Którego to z twoich policjantów Damaris cytuje? – Popukała palcem w stronicę. – Sam przeczytaj.
Spojrzał na wskazywany przez nią fragment.
Co się kryje za epidemią agresji w tym miasteczku?
Wiele osób sądzi, że zna odpowiedź, ale ich wyjaśnienia są tak niepokojące dla miejscowych władz, że mało kto zgadza się rozmawiać oficjalnie. Jeden z miejscowych policjantów (który pragnie zachować anonimowość) prywatnie potwierdził ponure domysły miejscowych mieszkańców: to sataniści opanowali Tranquility.
– Wiemy bardzo dobrze, że wśród nas mieszkają czarownice – powiedział. – Jasne, nie nazywają tak siebie i mówią, że tylko wielbią duchy ziemi i takie tam. Ale czarnoksięstwo od wieków było związane z kultem diabła, trudno więc nie zadawać sobie pytania, co ci tak zwani czciciele ziemi naprawdę robią nocą w lasach.
Poproszony o bliższe wyjaśnienia, powiedział:
– Mieliśmy sporo skarg od ludzi, którzy słyszeli w lesie odgłosy bębnów. Niektórzy widzieli światła migające na Beech Hill, gdzie przecież nikt nie mieszka.
Odgłosy bębnów i dziwne światła w lesie to nie jedyne alarmujące znaki, że coś jest nie w porządku w tym odciętym od świata miasteczku. Opowieści o satanistycznych rytuałach od dawna stanowią trzon lokalnego folkloru. Pewna kobieta wspomina, że już w dzieciństwie słyszała szeptane opowieści o tajemnych obrzędach i niemowlętach znikających wkrótce po urodzeniu. Inni cytują przerażające dziecięce relacje o uroczystościach, podczas których małe zwierzęta, a nawet dzieci, ofiarowywano w imię Szatana…
– Który to z twoich ludzi rozmawiał z tą reporterką? – powtórzyła Claire.
Z pociemniałą z gniewu twarzą Lincoln skoczył na równe nogi.
– Floyd! Floyd! – krzyknął od drzwi. – Kto z was, do cholery, gadał z tą Damaris Horne?
– Hmmm… ty, Lincoln. W zeszłym tygodniu. – Głos Floyda nie brzmiał zbyt pewnie.
– Jeszcze ktoś musiał z nią rozmawiać. Kto to był?
– Nie ja. – Floyd przerwał i po chwili dodał cicho: – Ta baba mnie naprawdę przeraża. Robi wrażenie, jakby chciała pożreć człowieka żywcem.
Lincoln wrócił do biurka i usiadł, wciąż wyraźnie zły.
– Mamy tu sześciu ludzi – powiedział. – Postaram się znaleźć winnego. Ale anonimowe przecieki są niemal nie do wykrycia.
– Czy mogła wymyślić sobie tę wypowiedź?
– Znając Damaris, tak.
– A jak dobrze ją znasz?
– Lepiej niżbym chciał.
– Cóż to znaczy?
– No, nie mam zamiaru uciec z nią do Rio – uciął. – To cholernie uparta baba i najwyraźniej zawsze dostaje to, co chce.
– Łącznie z miejscową policją.
Zobaczyła, że w oczach znów błysnął mu gniew. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Nagle poczuła niespodziewaną iskrę zainteresowania. Zdumiało ją, że stało się to akurat w tym momencie. Tego ranka nie wyglądał najlepiej. Włosy sterczały mu na wszystkie strony, jakby sfrustrowany przeczesywał je wielokrotnie palcami, ubranie też miał bardziej pomięte niż zazwyczaj, a oczy zaczerwienione z niewyspania. Z jego twarzy można było wyczytać cały stres, wynikający z pracy i życia osobistego.
W sąsiednim pokoju zadzwonił telefon. W drzwiach gabinetu Lincolna pojawił się Floyd.
– Właśnie dzwoniła kasjerka ze sklepu „Cobb i Morong”. Pani doktor, mogłaby pani tam pojechać?
– Po co? – zapytała. – Co się stało?
– Och, to tylko ten stary Warren Emerson. Znowu ma atak.
Na chodniku zgromadził się mały tłumek. W środku leżał stary człowiek w znoszonym ubraniu. Nogi kopały w ataku epilepsji. Z rany na głowie płynęła krew, a na chodniku zaczęła już zamarzać jej spora, czerwona kałuża. Nikt z obecnych nie starał się pomóc choremu; wszyscy odsunęli się, jakby bojąc się go dotknąć, a nawet doń zbliżyć.
Claire przyklękła przy chorym mężczyźnie. Chciała zapobiec dalszym obrażeniom i przypadkowemu wciągnięciu wydzieliny do płuc. Przekręciła go na bok, rozluźniła mu szalik i wsunęła pod policzek, by ochronić chorego przed zetknięciem z lodowatym chodnikiem. Skórę miał zaczerwienioną od zimna, ale nie siną; puls przyśpieszony, lecz silny.
– Kiedy zaczął się atak? – zawołała.
Nikt jej nie odpowiedział. Uniosła głowę i zobaczyła, że gapie cofnęli się jeszcze dalej, a wpatrywali się nie w nią, tylko w mężczyznę. Słychać było jedynie wiatr wiejący od jeziora, szarpiący płaszcze i szaliki.
– Kiedy? – powtórzyła z nutą zniecierpliwienia.
– Jakieś pięć, może dziesięć minut – usłyszała w końcu.
– Czy wezwano karetkę?
Wszyscy pokręcili głowami, wzruszyli ramionami.
– To tylko stary Warren – powiedziała kobieta, w której Claire rozpoznała kasjerkę ze sklepu. – Nigdy dotąd nie potrzebował karetki.
Читать дальше