– Są tego pewni?
– Chyba nie mają wątpliwości. Dlaczego?
Mairead odwróciła wzrok.
– Nigdy nie wiadomo, co się tu dzieje. Nic dziwnego, że znaleźli kości na jej działce. Wie pani, kim ona jest, nie? I nie ona jedna. W ostatni Halloween rozpalili sobie wielkie ognisko na polu kukurydzy Warrena Emersona. Ten Emerson to kolejny taki.
– Kolejny jaki?
– Jak się ich nazywa, jeśli to mężczyźni? Czarownikami. Czarownik.
Claire wybuchnęła śmiechem. To był błąd.
– Niech pani popyta w mieście – upierała się Mairead, rozgniewana. – Wszyscy pani powiedzą, że tamtej nocy na polu Emersona płonęło ognisko. A zaraz potem te dzieciaki zaczęły rozróbę w mieście.
– To się może zdarzyć wszędzie. Dzieci zawsze rozrabiają w Halloween.
– To ich święta noc. Ich czarne Boże Narodzenie. Claire spojrzała Mairead Tempie w oczy i uświadomiła sobie, że nie lubi tej starej kobiety.
– Każdy ma prawo wierzyć, w co chce. Tak długo, jak długo nie czyni to krzywdy innym.
– No właśnie, o to chodzi, nie? Po prostu nie wiemy. Niech pani patrzy, co się tu od tamtej pory dzieje.
Claire zamknęła gwałtownie torbę lekarską i wstała.
– Rachel Sorkin pilnuje własnego nosa, Mairead. I uważam, że inni w miasteczku powinni robić to samo.
Znowu kości, myślała Claire, jadąc na ostatnią tego dnia wizytę domową. Wszyscy chcą wiedzieć, co to za kości. Czyje były, kiedy zostały pochowane. A dzisiaj nowe pytanie, które ją całkowicie zaskoczyło: dlaczego znaleziono je na terenie należącym do Rachel Sorkin.
To ich święta noc. Ich czarne Boże Narodzenie.
W kuchni Mairead Claire się roześmiała, ale teraz, jadąc przez coraz gęstszy mrok, nie widziała już nic zabawnego w tej rozmowie. Rachel Sorkin była outsiderką, czarnowłosą kobietą, która przybyła z daleka i mieszkała sama nad jeziorem. Tak przecież było od wieków – samotna młoda kobieta jest zawsze podejrzana i stanowi przedmiot plotek. W małym miasteczku jest anomalią wymagającą wyjaśnienia. Miejską syreną, nieodpartą pokusą dla skądinąd cnotliwych małżonków. Albo jędzą, której nie chce poślubić żaden mężczyzna. Albo pokrętną osobą o nienaturalnych zachciankach. A jeśli do tego jest atrakcyjna – jak Rachel – lub egzotyczna, bądź ma szczególne gusta i kaprysy, to podejrzliwość miesza się z fascynacją. Fascynacją, która może przerodzić się w obsesję u kogoś takiego jak Mairead Tempie, co to przez cały dzień duma w zadymionej kuchni, paląc niby to wytworne papierosy wywołujące jedynie bronchit i żółcące zęby. Rachel nie ma żółtych zębów. Rachel jest piękna, swobodna i nieco ekscentryczna.
A zatem Rachel musi być wiedźmą.
Warren Emerson zaś, który w noc Halloween rozpalił ognisko na polu, także musi być czarownikiem.
Choć nie było jeszcze ciemno, Claire włączyła reflektory i poczuła się nieco pewniej, widząc światełka tablicy rozdzielczej. Ta pora roku, myślała, budzi w nas wszystkich irracjonalne lęki. A nie nadszedł jeszcze jej najmroczniejszy moment. Gdy noce stają się coraz dłuższe i zaczyna padać coraz gęstszy śnieg, odcinając nas od zewnętrznego świata, naszym światem staje się ten ponury i samotny krajobraz. I to bezlitosnym – język czarnego lodu i dojmujące zimno nocy mogą stać się i sędzią, i katem.
Dojechała do skrzynki pocztowej z nazwiskiem Braxton i skręciła na żwirową drogę. Wokół domu pacjentki rozciągały się zaniedbane pola. Deski ścian były nagie, drewno aż srebrne na skutek działania pogody. Na frontowym ganku pół sągu drewna ułożono niedbale przy przekrzywionej balustradzie. Pewnego dnia wszystko to razem się zawali – balustrada, ganek, cały dom. Rozwiedziona, czterdziestojednoletnia Faye Braxton, która mieszkała tu z dwójką dzieci, miała tak samo chorą budowę jak ten dom. Oba jej biodra zniszczył artretyzm, nie była więc w stanie nawet wyjść z tego nieszczęsnego domostwa bez pomocy.
Z torbą lekarską w ręku Claire weszła po stopniach na ganek. Dopiero wówczas uświadomiła sobie, że coś jest nie w porządku.
Na dworze było ledwie powyżej zera, a drzwi frontowe stały otworem.
Wsunęła głowę do środka i zawołała w ciemność:
– Pani Braxton? – Słyszała, jak na wietrze łomocze okiennica, i słyszała jeszcze coś – niewyraźny tupot stóp w pokoju na górze. Jedno z dzieci?
Claire weszła do środka i zamknęła drzwi przed zimnem. Nie paliła się żadna lampa, a słabe światło dnia ledwo przeświecało przez zasłony w dużym pokoju. Po omacku przeszła przez hol, szukając kontaktu. W końcu go znalazła i zapaliła światło.
U jej stóp na wytartym chodniku leżała naga lalka Barbie. Claire schyliła się po nią.
– Pani Braxton? Tu doktor Elliot.
Odpowiedziało jej milczenie.
Spojrzała na Barbie i zobaczyła, że połowa blond włosów została obcięta. Gdy odwiedzała ten dom trzy tygodnie temu, widziała podobną lalkę w objęciach siedmioletniej Kitty, córki Faye Braxton. Barbie miała wówczas na sobie różową balową suknię, a długie blond włosy były związane kawałkiem zielonej tasiemki.
Claire przebiegł dreszcz.
Znów to usłyszała: szybkie tup-tup-tup kroków na górze. Spojrzała ku schodom, ku pierwszemu piętru. Ktoś był w domu, a jednak ogrzewanie nie działało, panował lodowaty chłód i nie paliło się żadne światło.
Powoli wycofała się, odwróciła i wybiegła z domu.
Siedząc w samochodzie, zadzwoniła na policję z telefonu komórkowego.
Odebrał policjant Mark Dolan.
– Mówi doktor Elliot. Jestem w domu Braxtonów. Coś tu jest nie w porządku.
– O czym konkretnie pani mówi, pani doktor?
– Zastałam drzwi frontowe otwarte. Ogrzewanie jest wyłączone, nie pali się żadne światło. Ale słyszałam, jak ktoś chodzi na górze.
– Czy rodzina jest w domu? Sprawdziła pani?
– Wolę nie wchodzić na górę.
– Wystarczy, jeśli pani tylko zerknie. Mamy mnóstwo wezwań i nie wiem, kiedy uda mi się tam kogoś wysłać.
– Może pan jednak kogoś tu skieruje? Powtarzam, że coś jest zdecydowanie nie w porządku.
Dolan westchnął wymownie. Mogła go sobie niemal wyobrazić, siedzącego przy biurku i szyderczo wznoszącego oczy ku górze. Teraz, gdy głośno wyraziła swoje obawy, nie wydawały się one ważne. Może wcale nie słyszała kroków, tylko okiennicę trzaskającą na wietrze. Może rodzina gdzieś wyjechała. Policja przyjedzie i nic nie znajdzie, a jutro całe miasteczko będzie się śmiać z tchórzliwej pani doktor. Jej reputacja została w tym tygodniu już wystarczająco nadszarpnięta.
– Lincoln jest gdzieś w tamtej okolicy – powiedział w końcu Dolan. – Poproszę go, by tam wpadł, gdy będzie wolny.
Wyłączyła telefon, już żałując, że zadzwoniła. Znów wysiadła z samochodu i spojrzała na dom. Zmrok przeszedł w noc. Odwołam, co powiedziałam, i oszczędzę sobie wstydu, pomyślała i weszła do środka.
Stojąc u stóp schodów, spojrzała w górę, ku podestowi pierwszego piętra, ale nie usłyszała z góry żadnych dźwięków. Chwyciła się poręczy – dębowej i solidnej. To ją trochę uspokoiło. Ruszyła schodami w górę, powodowana dumą i silnym postanowieniem, że nie stanie się przedmiotem kpin całego miasteczka.
Na pierwszym piętrze zapaliła światło i spojrzała w głąb korytarza. Ściany były brudne od dotyku małych rączek. Wsunęła głowę do pierwszego pokoju po prawej.
Była to sypialnia Kitty. Na zasłonach tańczyły baletnice, a na łóżku leżały rzucone rzeczy dziewczynki: plastikowe spinki do włosów, czerwony sweterek w śniegowe gwiazdki, szkolny różowo-fioletowy plecak. Na podłodze leżał zbiór ukochanych lalek Kitty. Nie były to jednak wypieszczone obiekty miłości dziewczynki. Te Barbie spotkały się z potworną przemocą: ich ubrania zwisały w strzępach, ręce i nogi były wygięte we wszystkich kierunkach. Jedna lalczyna główka, oderwana od reszty ciała, spoglądała na nią niebieskimi oczyma.
Читать дальше