Przez chwilę panowało milczenie.
– A co się stało z drugim dzieckiem? – spytała w końcu Claire.
Lucy robiła wrażenie, że budzi się z transu. Spojrzała na drugą czaszkę.
– To było dziecko w zbliżonym wieku. Brakuje wielu jego kości, a te, które mamy, są poważnie zwietrzałe, ale mogę powiedzieć tyle: on – lub ona – otrzymał prawdopodobnie śmiertelne uderzenie w głowę. Tych dwoje dzieci pochowano razem, w tej samej trumnie. Przypuszczam, że zginęły podczas jednego napadu.
– Muszą istnieć jakieś zapiski – wtrącił Lincoln. – Jakieś dawne doniesienia, kim były te dzieci.
I rzeczywiście, wiemy, jak się nazywały – odezwał się Vince, doktorant z kucykiem. – Dzięki monecie znalezionej w tej samej warstwie ziemi ustaliliśmy, że ich śmierć musiała nastąpić po 1885 roku. Przeszukałem przechowywane w dokumentacji hrabstwa tytuły własności. Wynika z nich, że cały pas ziemi wokół południowej części jeziora Locust stanowił własność rodziny nazwiskiem Gow. Te kości to doczesne szczątki Josepha i Jennie Gow, rodzeństwa w wieku lat ośmiu i dziesięciu. – Vince uśmiechnął się z zakłopotaniem. – Wygląda na to, koledzy, że wykopaliśmy cmentarzyk rodziny Gow.
Stwierdzenie to nie wydało się Claire specjalnie zabawne, więc niechętnie powitała śmiech kilkorga studentów.
– Przypuszczaliśmy, że może to być cmentarz rodzinny – dodała Lucy – ponieważ ciała były w trumnie. Niestety, zakłóciliśmy miejsce ich ostatniego spoczynku.
– A zatem wie pan także, w jaki sposób te dzieci zginęły? – spytała Claire.
– Trudno odnaleźć doniesienia prasowe, ponieważ ten rejon był wówczas bardzo słabo zaludniony – odrzekł Vince. – Mamy do dyspozycji jedynie świadectwa zgonu przechowywane w hrabstwie. Śmierć dzieci Gowów nastąpiła tego samego dnia – piętnastego listopada 1887 roku. Razem ze śmiercią trzech innych członków ich rodziny.
Zapadła pełna przerażenia cisza.
– Czy to znaczy, że pięcioro ludzi zginęło tego samego dnia? – spytała Claire.
Vince kiwnął potakująco głową.
– Najwyraźniej ta rodzina została wymordowana.
Marchewka, gotowane kartofle i mikroskopijny kawałek kurzej piersi.
Louise Knowlton spojrzała na niemal pusty talerz, który postawiła przed swoim synem, i jej matczyne serce ścisnęło się z żalu. Głodzi własne dziecko. Widziała to w jego twarzy, w pełnych głodu oczach, opuszczonych ramionach. Tysiąc sześćset kalorii dziennie! Jak w ogóle można na tym przeżyć!
Barry rzeczywiście tracił na wadze, ale za jaką cenę! Był zaledwie cieniem dawnego, krzepkiego, ważącego sto dwadzieścia kilogramów chłopca. I choć wiedziała, że powinien schudnąć, wiedziała także – właśnie ona, która znała go najlepiej – że jej ukochane dziecko cierpi.
Przed sobą postawiła talerz ze smażonym kurczęciem i całą górę racuszków. Solidny, zdrowy posiłek przed zimną nocą. Nad stołem spotkała wzrok męża. Mel w milczeniu kręcił głową. On także nie mógł znieść widoku głodnego syna.
– Barry, kochanie, może zjesz choć jeden racuszek? – zaproponowała Louise.
– Nie, mamo.
– To nie ma wiele kalorii. Możesz zdjąć sos.
– Nie chcę.
– Popatrz, jakie są kruche! To recepta od mamy Barbary Perry. Są pyszne, bo zrobione na tłuszczu z bekonu. Jeden mały gryz, Barry. Spróbuj tylko! – Wyciągnęła ku niemu racuszek. Nie mogła się powstrzymać, nie mogła zdławić impulsu, wzmocnionego przez czternaście lat macierzyństwa, który nakazywał jej karmić te różowe, głodne usta. To było coś więcej niż jedzenie – to była miłość w formie kruchego racuszka, pozostawiająca warstewkę tłuszczu na palcach. Czekałaby syn przyjął ten dar.
– Powiedziałem, że nie chcę! – wrzasnął.
Był to dla niej taki szok, jakby dał jej w twarz. Osłupiała Louise opadła na krzesło. Racuszek wysunął się z jej palców i wpadł w jeziorko sosu na talerzu.
– Barry – upomniał chłopca ojciec.
– Zawsze wpycha we mnie jedzenie! Nic dziwnego, że tak wyglądam! Spójrzcie na siebie!
– Twoja mama cię kocha. Popatrz, jaką przykrość jej sprawiłeś.
Louise drżały wargi. Starała się powstrzymać łzy. Patrzyła na obfitą kolację, stojącą na stole, rezultat dwóch godzin pracy w kuchni, dzieło miłości. Przecież tak kochała swego syna! Teraz zobaczyła, czym posiłek naprawdę był: zmarnowanym wysiłkiem grubej, głupiej matki. Zaczęła płakać, a jej łzy spadały na puree kartoflane.
– Mamo! – jęknął Barry. – Do licha. Przepraszam.
– Nieważne. – Uniosła rękę, by odgrodzić się od jego litości. – Rozumiem, Barry. Rozumiem i więcej tego nie zrobię. Przysięgam. – Wytarła łzy serwetką i na chwilkę udało jej się odzyskać godność. – Ale tak bardzo się staram… i… – Ukryła twarz w serwetce, a całe jej ciało drżało z wysiłku, by powstrzymać łzy. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że Barry do niej mówi.
– Mamo? Mamo?
Wciągnęła głęboko powietrze i zmusiła się, by na niego popatrzeć.
– Dasz mi racuszka?
Bez słowa podała mu półmisek. Wziął racuszek, przekroił i posmarował masłem. Wstrzymywała oddech, gdy zatopił w nim zęby i na twarzy rozlała mu się błogość. Przez cały czas marzył o jedzeniu, ale odmawiał sobie tej przyjemności. Teraz poddał się, zjadł drugi racuszek, potem trzeci. Nie spuszczała z niego oka i czuła matczyną, głęboką i pierwotną satysfakcję.
Noah oparł się o ścianę budynku szkoły i zapalił papierosa. Nie palił już od kilku miesięcy, rozkaszlał się więc, bo płuca buntowały się przeciw dymowi. Wyobrażał sobie, jak te wszystkie trucizny, przed którymi zawsze ostrzegała go matka, wypełniają mu pęcherzyki płucne, ale uważał, że wobec ogólnego obrazu życia w tym koszmarnym miasteczku nie ma co się przejmować odrobiną trucizny. Zaciągnął się ponownie i znów rozkaszlał. W gruncie rzeczy wcale tego nie lubił, ale nie było co robić podczas przerw, od kiedy zakazano jeździć na deskorolkach. W każdym razie tutaj nikt go nie będzie nachodził.
Usłyszał miękki pomruk silnika i spojrzał ku ulicy. Przejeżdżał nią ciemnozielony samochód, tak wolno, że niemal niezauważalnie. Przydymione okna były zbyt ciemne, by można było przez nie zajrzeć do środka, więc Noah nie wiedział, czy za kierownicą siedzi mężczyzna, czy kobieta.
Samochód zatrzymał się po drugiej stronie ulicy. Noah wyczuwał, że kierowca przygląda mu się, tak samo jak on patrzy na niego.
Rzucił na ziemię papierosa i szybko przydeptał. Nie było sensu dać się złapać – ostatnią rzeczą, jakiej by chciał, było kolejne zatrzymanie po lekcjach. Ponieważ dowód został zniszczony, odwrócił się i otwarcie zaczął gapić na niewidocznego kierowcę. Poczuł triumf, gdy samochód odjechał.
Noah spojrzał na zgniecionego, tylko w połowie wypalonego papierosa. Cóż za marnotrawstwo. Zastanawiał się, czy nie próbować uratować resztki, gdy rozległ się szkolny dzwonek, obwieszczając koniec przerwy.
Wtedy usłyszał krzyki. Dochodziły sprzed szkoły.
Okrążył narożnik budynku i zobaczył tłumek uczniów, zgromadzonych na frontowym trawniku i skandujących: „Walka kocic! Walka kocic!”.
To chyba warto zobaczyć.
Przepchnął się naprzód, usiłując dostrzec, co się dzieje, zanim wtrącą się nauczyciele. Dwie walczące dziewczyny niemal na niego wpadły. Noah wycofał się na bezpieczniejszą odległość, zdumiony zaciekłością walki. Było to gorsze niż jakakolwiek rozróba między dwoma chłopcami – rzeczywiście wyglądało jak walka kocic. Dziewczyny próbowały rozdrapać sobie nawzajem twarze, szarpały się za włosy. W uszach dźwięczały mu okrzyki tłumu. Rozejrzał się po kręgu widzów, dostrzegając ich rozgorączkowane twarze, czując pragnienie krwi.
Читать дальше