– Powinienem był wyrzucić panią z Harvardu, kiedy miałem taką okazję.
– Gotowi! No to na wiatr! – krzyknął Mark i pchnął rumpel.
Dziób „Gimmie Shelter” odwrócił się do wiatru. Żagle jeszcze przez chwilę łopotały i szarpały się, liny uderzały o pokład. Raj Mohandas szybko przeniósł się na prawą burtę i zaczął wciągać fok. Z głośnym łopotem wiatr dmuchnął w żagiel i „Gimmie Shelter” przechylił się na prawą stronę. Z kabiny dobiegł hałas przewracających się puszek z napojami.
– Na nawietrzną, Abby! – krzyknął Mark. – Przejdź na nawietrzną! Abby wgramoliła się po nachylonym pokładzie na lewą burtę, gdzie uczepiła się trapezu i po raz kolejny przysięgła sobie, że nigdy więcej nie da się namówić na te rzeczy. Co tak fascynuje mężczyzn w tych łodziach? – zastanawiała się. Co jest tak niezwykłego w morzu, że wszyscy są podnieceni i zaczynają krzyczeć? Bo oni właśnie krzyczeli, wszyscy czterej: Mark, Mohandas, i osiemnastoletni syn Mohandasa, Hank, i Pete Jaegly, stażysta z trzeciego roku. Krzyczeli cały czas: Wyluzować żagle! Podać spinaker-bom! Nie tracić wiatru! Krzycząc wymieniali uwagi o jachcie Archera, „Red Eye”, który płynął przed nimi. Czasem krzyczeli również na Abby. Ona też miała swoją rolę w tym wyścigu. Nazywano to uprzejmie balastowaniem. Tego samego można było wymagać od worków z piaskiem. Abby była właśnie takim workiem, tyle że miała ręce i nogi. Kiedy krzyczeli, przenosiła się po prostu na drugą burtę, gdzie z pewną regularnością niestety wymiotowała. Mężczyznom jakoś nic nie dolegało. Byli zbyt zajęci krzykiem i skakaniem po pokładzie w swoich drogich butach na specjalnych podeszwach.
– Zbliżamy się do boi! Jeszcze jeden zwrot! Przygotować się! – Mohandas i Jaegly znowu rozpoczęli gwałtowny taniec po pokładzie.
– Odpadnij od linii wiatru!
„Gimmie Shelter” przeszedł linię wiatru i przechylił się teraz na lewą burtę. Abby ponownie musiała przenieść się na drugą stronę. Żagle i liny szarpał wiatr. Mohandas wybierał żagiel przez kabestan. Gdy obracał korbą, mięśnie jego opalonych ramion napinały się efektownie.
– Idą na nas! – zawołał Hank.
„Red Eye” zwiększyło przewagę o kolejne pół długości łodzi. Słyszeli Archera, który wrzeszczał na swoją załogę, poganiając ich donośnym: Dalej, dalej!
„Gimmie Shelter” okrążył boję i zaczął płynąć z wiatrem. Jaegly walczył ze spinakerem. Hank ściągnął fok. Abby znowu wymiotowała za burtę.
– Cholera, siedzi nam na ogonie! – wrzasnął Mark. – Postawcie w końcu ten pieprzony spinaker! Szybciej, szybciej!
Jaegly i Hank wspólnymi siłami wciągnęli spinaker. Wiatr natychmiast wypełnił go z grzmiącym łopotem i „Gimmie Shelter” gwałtownie szarpnął się do przodu.
– Tak jest, dziecinko! – zahuczał Mark. – No dalej maleńka, postaraj się!
– Patrzcie – powiedział Jaegly. – Co się, do diabła, dzieje?
Abby z trudem podniosła głowę i spojrzała do tyłu, w kierunku łodzi Archera.
„Red Eye” już ich nie gonił. Zawrócił zaraz po minięciu boi i teraz zmierzał w stronę portu.
– Włączyli silnik – zauważył Mark.
– Myślicie, że przyznają się do porażki?
– Archer? Nie ma mowy.
– To dlaczego zawracają?
– Chyba powinniśmy to sprawdzić. Spinaker w dół. – Mark włączył motor. – My też wracamy.
Dzięki Bogu! – pomyślała Abby.
Kiedy wpływali do przystani, czuła się już znacznie lepiej. „Red Eye” stał już zacumowany przy pomoście i załoga składała właśnie żagle i porządkowała liny.
– Ahoj, tam na „Red Eye!” – krzyknął Mark, kiedy przepływali obok. – Co się stało?
Archer pomachał w jego kierunku telefonem komórkowym.
– Zadzwoniła Marilee! Powiedziała, żebyśmy wracali. To coś ważnego. Czeka na nas w jachtklubie.
– Dobra. Spotkamy się przy barze. – Mark popatrzył na swoją załogę. – Zróbmy tu przerwę. Napijemy się czegoś i znowu wypłyniemy.
– Chyba będziesz musiał poradzić sobie bez balastu – oznajmiła Abby. – Ja wynoszę się z tej łajby.
Mark spojrzał na nią zaskoczony.
– Już?
– Nie widziałeś, jak wisiałam cały czas przechylona przez burtę? To nie dlatego, że chciałam podziwiać morze.
– Biedna Abby! Wynagrodzę ci to później, dobrze? Obiecuję. Szampan. Kwiaty. Sama możesz wybrać restaurację.
– Wystarczy, że mi pozwolisz zejść z tego piekielnego jachtu. Ze śmiechem sterował w kierunku pomostu.
– Tak jest, pierwszy oficerze.
Kiedy „Gimmie Shelter” sunęło wolno wzdłuż pomostu, Mohandas i Hank wyskoczyli na deski i szybko zarzucili cumy. Abby w mgnieniu oka wyniosła się z pokładu. Miała wrażenie, że nawet molo się kiwa.
– Zostawcie szoty – zadysponował Mark. – Najpierw dowiemy się od Archera, o co chodzi.
– Pewnie już zaczyna świętować – powiedział Mohandas.
O Boże! – jęknęła Abby, idąc po pomoście. Znowu czekało ją słuchanie wywodów na temat jachtów. Faceci popijający dżin z tonikiem, co chwila wybuchający śmiechem. Tylko tego było jej potrzeba. Mark objął ją władczym gestem.
Weszli do klubu, przekraczając granicę między słońcem i cieniem. Pierwsze, co uderzyło Abby, to była dziwna cisza. Przy barze stała Marilee i piła drinka. Archer siedział przy stoliku sam. Nic nie zamówił. Przed nim leżała tylko papierowa podstawka. Załoga „Red Eye” zebrała się przy barze, nikt nic nie mówił. Słychać było jedynie dzwoniące kostki lodu, kiedy Marilee podnosiła szklankę do ust, a potem odstawiała ją z powrotem na blat.
– Czy coś się stało? – zapytał Mark.
Marilee podniosła wzrok i zamrugała kilka razy, tak jakby dopiero teraz zauważyła Marka. Potem spojrzała na swoją szklankę i cicho powiedziała.
– Znaleźli Aarona.
Zwykle kojarzyło się to z dźwiękiem piły do kości; ten dźwięk i smród. Smród był bardzo wyraźny. Detektyw Bernard Katzka z wydziału zabójstw spojrzał na stół, na którym przeprowadzano sekcję i zauważył, że smród przeszkadzał również Lundquistowi. Jego młodszy asystent stał na pół odwrócony od stołu, ręką zasłaniał nos i usta. Jego twarz wykrzywiał grymas. Lundquist jeszcze nie przyzwyczaił się do sekcji zwłok; zresztą niewielu gliniarzy mogło się do tego przyzwyczaić. Cięcie trupów nigdy nie należało do rzeczy, które Katzka oglądałby z przyjemnością, ale na przestrzeni lat zdołał wyrobić sobie pewne podejście do tego. Traktował całą procedurę jako swego rodzaju ćwiczenie. Starał się koncentrować na czysto technicznym aspekcie śmierci. Widział już ciała spalone w ogniu, ciała dosłownie zeskrobywane z chodnika po upadku z dwudziestego czwartego piętra, ciała podziurawione kulami, ciała pocięte nożem, ciała poszarpane przez gryzonie. Tylko w przypadku zwłok dzieci ciągle jeszcze czuł się nieswojo. Na stole wszystkie trupy wyglądały podobnie, osobnik pocięty, zbadany i zakatalogowany. Jeżeli myślało się o tym w jakikolwiek inny sposób, miało się zagwarantowane nocne koszmary.
Bernard Katzka miał czterdzieści cztery lata i był wdowcem. Trzy lata temu jego żona zmarła na raka. Katzka przeżył już jeden z najgorszych koszmarów, jakie mogą spotkać człowieka.
Teraz skupił się na autopsji. Badany to pięćdziesięcioczteroletni biały mężczyzna, żonaty, dwoje dzieci w wieku szkolnym, zawód – kardiolog. Jego tożsamość została potwierdzona przez porównanie odcisków palców i bezpośrednią identyfikację ciała przez żonę. To doświadczenie z całą pewnością musiało być dla niej bardzo bolesne. Oglądanie ciała kogoś, kogo się kochało, jest wystarczająco strasznym przeżyciem. A kiedy jeszcze ciało najbliższej osoby przez dwa dni wisiało w ciepłym pomieszczeniu, to widok i przeżycia z tym związane są przerażające.
Читать дальше