Na polu znowu rosła trawa i zazieleniła się większość krzaków sumaka, ale zauważyłem coś dziwnego. I niezależnie, ile tych innych rzeczy jest wytworem mojej wyobraźni (a bardzo chciałbym przyznać, że tak właśnie jest), to była prawda. Mam zdjęcia, które to potwierdzają. Są zamazane, jednak na kilku widać, że krzaki sumaka zmutowały. Liście na nich nie są zielone, lecz czarne, a gałązki powykręcane… w kształty podobne do liter, które tworzą… no wie pan… jego imię.
[ N. wskazuje kosz na śmieci, do którego wyrzucił wcześniej strzępy papieru ] .
Wewnątrz kręgu ponownie pojawiła się ciemność – głazów było oczywiście siedem, dlatego mnie tam ciągnęło – lecz nie zobaczyłem oczu. Dzięki Bogu, zdążyłem na czas. Była tam tylko ciemność, która obracała się i obracała, szydząc jakby z piękna tego cichego wiosennego poranka, naigrawając się z kruchości naszego świata. Widziałem za nią Androscoggin, ale ciemność – niemal biblijna ciemność przypominająca kolumnę dymu – zmieniała rzekę w brudną szarą plamę.
Podniosłem aparat do oka – pasek miałem założony na szyję, więc nawet gdybym go upuścił, nie wpadłby między źdźbła trawy – i spojrzałem przez wizjer. Osiem głazów. Opuściłem go i znowu było siedem. Spojrzałem przez wizjer i zobaczyłem osiem. Kiedy opuściłem aparat po raz drugi, ósemka pozostała. Wiedziałem jednak, że to za mało. Wiedziałem, co muszę zrobić.
Podejście do tego kamiennego kręgu było najtrudniejszą rzeczą, jaką zrobiłem w życiu. Szelest trawy ocierającej się o mankiety moich spodni brzmiał niczym chrapliwy, niski krzyk protestu, ostrzegający mnie, żebym trzymał się z daleka. W powietrzu rozchodził się zapach choroby. Zapach raka i rzeczy, które mogą być jeszcze gorsze, zarazków nieistniejących w naszym świecie. Skóra zaczęła mi chrzęścić i miałem wrażenie – prawdę mówiąc, nie pozbyłem się go aż do dzisiaj – że jeżeli przejdę między dwoma głazami do środka kręgu, moje ciało rozpuści się i spłynie z kości. Słyszałem wiatr, który czasami stamtąd wieje, wiatr, który zamieniał się w cyklon. I wiedziałem, że to nadchodzi. Ta rzecz z głową podobną do hełmu.
[ N. ponownie wskazuje strzępy papieru w koszu na śmieci ] .
To nadchodziło i gdybym zobaczył je z tak niewielkiej odległości, z pewnością bym oszalał. Zakończyłbym życie w tym kręgu, robiąc zdjęcia, na których widać by było tylko szare chmury. Ale coś gnało mnie do przodu. I kiedy tam wszedłem…
[ N. wstaje i obchodzi dookoła kozetkę. Kroki, które stawia – poważne i zarazem skoczne niczym kroki dziecka bawiącego się w kółko graniaste – przejmują nie wiedzieć czemu dreszczem. Zataczając krąg, dotyka kolejno głazów, których nie widzę. Raz… dwa… trzy… cztery… pięć… sześć… siedem… osiem. Bo ósemka utrzymuje porządek. Następnie zatrzymuje się i patrzy na mnie. Miałem pacjentów, którzy przechodzili poważny kryzys – wielu pacjentów – ale u żadnego nie widziałem takiego udręczonego spojrzenia. Widzę w nim przerażenie, lecz nie obłęd; raczej jasność umysłu niż dezorientację. To muszą być oczywiście urojenia, jednak nie ulega wątpliwości, że N. doskonale to rozumie ] .
[ „Wszedł pan do środka i dotknął ich”, mówię ] .
Tak, dotknąłem ich, jednego po drugim. I nie mogę powiedzieć, żebym poczuł, że świat staje się bezpieczniejszy – bardziej solidny, bardziej zakotwiczony – po dotknięciu każdego z nich, bo skłamałbym. Działo się tak dopiero po każdych dwóch głazach. Liczby parzyste, rozumie pan? Obracający się, ciemny tuman ustępował po dotknięciu każdej pary głazów i kiedy dotarłem do ósmego, całkiem zniknął. Trawa wewnątrz kręgu była pożółkła i zwiędła, ale ciemność zniknęła. I gdzieś daleko usłyszałem śpiew ptaków.
Dałem krok do tyłu. Słońce wspięło się już całkiem wysoko i unosząca się nad rzeką dusza zniknęła. Głazy ponownie wyglądały jak głazy. Osiem granitowych formacji stojących na polu, nawet nie w kręgu, chyba że ktoś bardzo wysili wyobraźnię. I poczułem się rozdarty. Jedna część mojego umysłu wiedziała, że to wszystko jest tylko wytworem wyobraźni i że ta wyobraźnia cierpi na jakąś chorobę. Druga część wiedziała, że to wszystko prawda. Ta część rozumiała nawet, dlaczego sytuacja na chwilę się poprawiła.
Chodzi o letnie przesilenie, rozumie pan? Podobne rzeczy widuje się na całym świecie – nie tylko w Stonehenge, ale w Ameryce Południowej, Afryce, nawet Arktyce! Widuje się je na amerykańskim Środkowym Zachodzie – widziała to nawet moja córka, chociaż nie ma o tym pojęcia! Kręgi zbożowe, powiedziała. Te kalendarze – w Stonehenge i gdzie indziej – odmierzają nie tylko dni i miesiące, ale momenty większego i mniejszego zagrożenia.
To pęknięcie w moim umyśle rozdzierało mnie na dwie części. Dalej mnie rozdziera. Od tamtego dnia byłem tam co najmniej kilkanaście razy, również dwudziestego pierwszego – musiałem wtedy odwołać u pana wizytę, pamięta pan?
[ Mówię, że pamiętam, oczywiście, że pamiętam ] .
Cały tamten dzień spędziłem na Polu Ackermana, obserwując i licząc. Ponieważ dwudziestego pierwszego przypada letnie przesilenie. Dzień największego zagrożenia. W czasie zimowego przesilenia w grudniu z kolei zagrożenie jest najmniejsze. Tak było w zeszłym roku, w tym i tak jest od początku czasu. I w nadchodzących miesiącach – przynajmniej do jesieni – mam pełne ręce roboty. Dwudziestego pierwszego… nie potrafię panu powiedzieć, jakie to było straszne. To, jak ósmy głaz pojawiał się i znikał. To, ile trudu kosztowało powołanie go z powrotem do istnienia. To, jak ciemność gęstniała i ustępowała… gęstniała i ustępowała… niczym przypływ i odpływ. W pewnym momencie przysnąłem i gdy się ocknąłem, zobaczyłem nieludzkie oko – potworne oko o trzech powiekach – które mi się przyglądało. Wrzasnąłem, lecz nie uciekłem. Ponieważ ode mnie zależał los świata. Który nic o tym nie wiedział. Zamiast uciec, podniosłem aparat i spojrzałem przez wizjer. Osiem głazów. Żadnego oka. Ale później starałem się już nie zasypiać.
Krąg w końcu się ustabilizował i wiedziałem, że mogę odejść. Przynajmniej tego dnia. Słońce zaczęło już wtedy zachodzić, podobnie jak pierwszego dnia: ognista kula nad horyzontem, zmieniająca Androscoggin w krwawiącego węża.
I doktorze… niezależnie od tego, czy to prawda, czy urojenie, zadanie jest równie trudne. I odpowiedzialność! Jestem taki zmęczony. Niech pan to sobie wyobrazi: na moich barkach spoczywa los całego świata.
[ N. kładzie się ponownie na kozetce. Jest postawnym mężczyzną, lecz teraz robi wrażenie małego i skurczonego. Uśmiecha się ] .
Będę miał lżej przynajmniej w zimie. Jeśli dożyję. I wie pan co? Wydaje mi się, że nasze spotkania dobiegły końca. „Na tym kończymy dzisiejszy program”, jak mówią w radiu. Chociaż… kto wie. Może jeszcze pan mnie spotka. Albo przynajmniej dostanie ode mnie wiadomość.
[ Mówię mu, że wcale tak nie jest, że czeka nas jeszcze mnóstwo pracy. Mówię, że dźwiga brzemię: niewidzialnego goryla, który siedzi mu na plecach, i że razem możemy kazać mu zejść. Mówię, że może nam się udać, ale to wymaga czasu. Mówię to wszystko i wypisuję mu dwie recepty, lecz w głębi serca wiem, że mówi serio: skończył z tym. Bierze ode mnie recepty, ale to koniec. Być może kończy ze mną; być może ze swoim życiem ] .
Dziękuję, doktorze. Za wszystko. Za to, że mnie pan wysłuchał. A jeśli chodzi o to…
Читать дальше