Usiadł i zaczął spokojnie rozmyślać. W drodze na La Guardia nie miał najmniejszych szans. Posadzili go obok Koreańczyka z tyłu nie rzucającej się w oczy limuzyny marki Buick. Kierowca zablokował drzwi i dokręcił mocno okna. Goldfinger jechał z przodu odseparowany od miejsc pasażerskich szczelnym przepierzeniem.
Złota Rączka usadowił się nieco z boku, trzymając swoje zrogowaciałe łapska na kolanach. Wyglądały jak cepy i gotów był ich w każdej chwili użyć. Nie spuszczał oczu z Bonda do chwili, gdy samochód skręcił za rząd hangarów dla maszyn czarterowych i zatrzymał się przed jedną z prywatnych maszyn. Wtłoczony między Goldfingera i Koreańczyka, agent nie mógł zrobić nic innego, jak wspinać się po schodach do Beechcrafta i usiąść obok skośnookiego prześladowcy. Dziesięć minut później przybyli pozostali. Prawie nie zamienił z nimi ani słowa, jeśli nie liczyć grzecznej wymiany pozdrowień. Teraz zachowywali się inaczej – nie dowcipkowali, nie robili zbędnych uwag. Sprawiali wrażenie ludzi sposobiących się do wojny. Nawet Pussy Galore ubrana w lśniący, dakronowy uniform z czarnym skórzanym pasem wyglądała jak młody strażnik z oddziałów SS. Raz czy dwa, już w czasie lotu, odwróciła się i spojrzała w zadumie na Bonda. Lecz nie odwzajemniła jego uśmiechu. Może po prostu nie mogła zrozumieć, co on tu robi, kim jest…? Wrócą na La Guardia, wsiądą w buicka i znów nie będzie okazji. Więc teraz albo nigdy. Ale gdzie? W rolce papieru toaletowego? Taka rolka może skończyć się dopiero za kilka tygodni! Popielniczka? Opróżnią ją? Pewnie nie. Ale jedną rzecz zrobią na pewno.
Ktoś szarpnął klamkę u drzwi. Koreańczyk się niepokoił, bo może na przykład Bond usiłuje podpalić samolot?
– Już wychodzę, moja ty małpo! – zawołał. Wstał i podniósł deskę klozetową. Oderwał przyklejony do uda pojemniczek i zamocował go pod przednią częścią deski. Któryś ze sprzątających będzie musiał ją podnieść, żeby oczyścić muszlę i wymienić zbiornik na nieczystości, a zrobią to z pewnością, jak tylko maszyna wróci do hangaru. Gotowe. Napis obiecujący pięć tysięcy dolarów nagrody widać było jak na dłoni. Każdy, nawet najbardziej spieszący się facet od sprzątania go zauważy. I wszyscy, którzy podniosą deskę przed nim. Ale Bond nie sądził, żeby któremuś z pasażerów chciało się to robić. Kabina ubikacji była tak ciasna, że piekielnie niewygodnie się tu stało. Cicho położył deskę, spuścił wodę, umył twarz, przygładził włosy i wyszedł.
Tamten już czekał, cały rozeźlony. Przecisnął się obok Bonda, rozejrzał po toalecie, wylazł stamtąd i zatrzasnął drzwi. Agent wrócił na swoje miejsce. Stało się. Sygnał SOS zalakowany w butelce, butelka rzucona na fale. Kto ją znajdzie? I kiedy?
Zanim wylądowali, wszyscy, łącznie z pilotem i drugim pilotem, odwiedzali tę cholerną ubikację. Co któryś stamtąd wychodził, Bond czuł na karku zimny dotyk rewolwerowej lufy, słyszał ostre, podejrzliwe komentarze i szelest rozwijanego papieru. Lecz w końcu znaleźli się w buicku, przemknęli mostem Triborough przez centrum Manhattanu, później jechali nabrzeżem rzeki, by aleją dotrzeć do silnie strzeżonej bramy magazynu. A potem znów do roboty.
Zaczął się wyścig – wyścig między wydajną, pracującą niespiesznie i spokojnie machiną Goldfingera a wąziutką ścieżynką prochowego lontu, na którą Bond rzucał maleńką iskierkę. Co działo się teraz tam, na zewnątrz? Przez następne trzy dni wyobraźnia agenta podsuwała mu nieustannie obrazy tego, co mogło się wydarzyć: Leiter składa meldunek szefowi, narada, szybki przelot do Waszyngtonu, spotkanie z Hooverem w siedzibie FBI, narada w Pentagonie, audiencja u prezydenta. Leiter naciska, żeby trzymać się sugestii Bonda, żeby nie robić żadnych podejrzanych ruchów, nie rozpoczynać śledztwa, żeby nikt nie kiwnął nawet palcem, chyba że ściśle według jakiegoś szczegółowo opracowanego planu, który zostanie zrealizowany w dniu „D” i dzięki któremu cała banda znajdzie się w pułapce bez wyjścia. Zaakceptują warunki agenta, czy będą ryzykować? Skonsultowali się już telefonicznie z M. w Londynie? Czy M. nalegał, żeby Bonda ratować z opresji, czy nie? Nie, M. zrozumie wszystko w lot. Przyzna, że życie agenta liczy się w tej sytuacji najmniej, że nic nie może przeszkodzić w wielkiej czystce. Jasne, będą musieli przyskrzynić tych dwóch „Japończyków” i wycisnąć z nich sygnał, który tamci mają nadać Goldfingerowi w dniu poprzedzającym akcję.
Czy tak się to właśnie odbywa, czy też całą nadzieję diabli wzięli? Na przykład Leitera nie ma, bo akurat wybył gdzieś w związku z jakąś sprawą. „Że co? Kto to jest ten 007? 007? Co to właściwie znaczy? Człowieku, to jakiś szaleniec. Słuchaj no, Smith, możesz to sprawdzić? Wpadnij do tego magazynu i rozejrzyj się trochę. Przepraszam pana, nie ma żadnej nagrody. Nasz wóz podrzuci pana na La Guardia. Ktoś nabił pana w butelkę”.
A jeśli, co jeszcze gorsze, nie dzieje się nic? A jeśli samolot stoi sobie gdzieś na bocznym pasie i nikt do niego nie zajrzał?
Torturował się takimi myślami dzień i noc. Harował, mijały godziny, koszmarna machina Goldfingera toczyła się gładko naprzód.
Nadszedł dzień „D-l”, dzień poprzedzający akcję. Nadszedł i minął jak błyskawica w gorączce ostatnich przygotowań. Wieczorem Bond otrzymał ostatnie rozkazy od złotnika.
Pierwsza faza operacji WIELKI SZLEM przebiegła pomyślnie. Proszę wsiąść do pociągu o północy, zgodnie z planem. Proszę zabrać wszystkie mapy, harmonogramy i rozkazy operacyjne. G.
W zwartym szyku, z Bondem i Tilly Masterton wciśniętymi w środek kolumny – Bond miał na sobie białe wdzianko chirurga, Tilly fartuch pielęgniarki – orszak Goldfingera przemaszerował gładko przez prawie zupełnie wyludnioną halę dworcową Pensylwania Station i skierował się na peron do podstawionego już pociągu specjalnego. Wszyscy, łącznie z samym Goldfingerem, ubrani byli w typowe białe stroje z opaskami polowych oddziałów sanitarnych, dlatego peron zdawał się być zatłoczony gangsterską armią duchów. Stali w ciszy i napięciu odpowiadającym powadze chwili, jak prawdziwy oddział specjalny spieszący na miejsce katastrofy, a nosze i kombinezony ochronne, które załadowano do wagonu, dodawały całej scenie dramatyzmu. Naczelnik stacji rozmawiał z czterema lekarzami, to znaczy z Midnightem, z Solo, ze Strapem i Ringiem. Obok stała siostra Galore z tuzinem bladolicych pielęgniarek. Pielęgniarki czekały w powadze, ze spuszczonymi oczyma, jak nad otwartym grobem. Bez makijażu, w ciemnoniebieskich czepkach okrywających ich uliczne fryzury, sprawiały nader realistyczne wrażenie dziewcząt sumiennych, pełnych miłosierdzia i poświęcenia w niesieniu ulgi cierpiącym – Pussy Galore musiała z nimi ostro trenować.
Kiedy naczelnik ujrzał nadciągającą grupę Goldfingera, natychmiast do nich podbiegł.
– Doktor Gold? – zapytał z posępną twarzą. – Boję się, że nie mamy dobrych wiadomości, doktorze. Sprawa dostała się już chyba do gazet. W Louisville zatrzymują wszystkie pociągi, a z dworca w Knox wciąż nie mamy żadnej odpowiedzi. Boże Wszechmogący, doktorze! Co się tam dzieje? Ludzie przejeżdżający przez Louisville powiadają, że to Ruscy rozpylili coś z samolotów. – Wbił w Goldfingera uważne spojrzenie. – Oczywiście w to nie uwierzę, ale co to jest? Jakieś zatrucie pokarmowe?
Goldfinger przybrał życzliwy wyraz twarzy.
– Mój przyjacielu – odpowiedział serdecznie – właśnie to musimy sprawdzić na miejscu. Właśnie dlatego tak spiesznie nas tam wysyłają. Jeśli natomiast miałbym zgadywać – proszę jednak pamiętać, że to wyłącznie moje spekulacje – powiedziałbym, że jest to przypuszczalnie tripanosomia, rodzaj śpiączki.
Читать дальше