– Jakich techników?
– Nie jesteśmy pewni, co go zabiło. Nawet sobie nie wyobrażasz, jakich gazów i środków ostatnio się używa do zabijania. Właściciel hotelu raczej by się nie ucieszył, gdyby ktoś się dowiedział, że pokój został skażony.
– Nie.
– Dobrze. A więc będziesz z nami współpracował i trzymał gębę na kłódkę.
Sloburn zmarszczył brwi. Na jego twarzy malowało się wahanie.
– Oglądałem proces OJ. Nie tak się załatwia sprawy. Usuwacie dowody.
Chryste, cały świat oglądał ten proces i teraz wszyscy mają się za fachowców.
– Och, doprawdy?
– Tak, i skąd mam wiedzieć, że pana odznaka nie jest podrobiona? Może pan być z CIA, a może nie być.
– Owszem, mogę być człowiekiem z ulicy. – Kaldak patrzył Sloburnowi prosto w oczy. - Na górze leży facet zabity przez jakichś typków. Zastanów się, jeśli nie jestem bohaterem pozytywnym, to kim?
Sloburn głośno przełknął ślinę.
– Nikim. Pan jest władzą. Oczywiście, że pan jest władzą.
– I będziesz współpracował z ludźmi, którzy oszczędzą twojemu szefowi poważnych zmartwień?
Chłopak kiwnął głową.
– I nie wiesz nic więcej o Codym Jeffersie?
– Powiedziałem panu wszystko.
Niewiele się tego uzbierało.
– Zamek w drzwiach jest wyłamany. Idź na górę i pilnuj pokoju, póki nie zjawią się technicy.
– Nie wolno mi opuszczać recepcji.
Kaldak zmierzył go wzrokiem.
Sloburn szybko kiwnął głową i obszedł kontuar.
– To chyba ważniejsza sprawa.
– Bardzo ważna.
Tak ważna, że boję się jak wszyscy diabli, myślał Kaldak, wychodząc na dwór. Śmierć Morriseya może stanowić kolejną próbę. Albo Esteban rzuca rękawicę.
Dzień drugi
00.35
Kaldak właśnie szedł do baru, kiedy zadzwonił do niego Yael. – Bess wyjeżdża z Nowego Orleanu. Pomyślałem, że powinieneś o tym wiedzieć. – Co?
– Jest w sypialni. Pakuje się. Wybiera się do szpitala. Jutro rano operują małą.
Prawo Murphy’ego. Powinien był wiedzieć, że jedyna rzecz, która wyciągnie Bess, zdarzy się, kiedy on będzie setki kilometrów od niej.
– Jedziesz z nią?
– Na to wygląda. Jako że nieopatrznie dałem ci słowo. Ale opieka nad nią staje się coraz trudniejsza. Jedno, co dobre, to to, że chyba uda się namierzyć De Salmo.
– Jak?
Yael wyjaśnił.
– Ramsey kazał go zgarnąć na przesłuchanie.
– Wie, że wyjeżdżacie?
– Jeszcze nie. Mam go powiadomić?
– Po fakcie. Żeby nie pozostawało mu nic innego, jak zorganizować dla niej ochronę w szpitalu.
– Tak właśnie chciałem zrobić.
– Wyprowadź ją schodami na podwórko i tylnym wyjściem na ulicę. Masz wóz?
– Zaparkowany przy Canal Street. A niby jak mam ominąć strażnika Ramseya?
– Skąd mam wiedzieć? Improwizuj. To ci zwykle przychodzi bez najmniejszego trudu.
– Wielkie dzięki.
Kup bilet do Milwaukee z przesiadką w Chicago. Gdy dotrzecie do Chicago, upewnij się, czy was nie śledzą, i polećcie do Baltimore.
– Jeszcze jakieś rozkazy?
– Przepraszam.
Sarkazm Yaela był w pełni uzasadniony. Kaldak usiłował zdalnie sterować sytuacją. Ale czuł się tak cholernie bezradny. Chciał się znaleźć na miejscu. I tak się bał, aż go ściskało w dołku.
– Nie ma sprawy. – Yael zawiesił głos. – Znalazłeś Morriseya?
– Nie żyje.
– Cholera.
– Owszem, ale może wpadłem na trop. Później ci wyjaśnię. Zadzwoń, kiedy się znajdziecie w szpitalu.
– Kiedy będę mógł to zrobić dyskretnie. Bess nie byłaby zadowolona, że ci o wszystkim raportuję. A nuż mnie wykopie? A to by ci nie odpowiadało.
– Więc najszybciej, jak będziesz mógł.
Kaldak rozłączył się. Skup się na znalezieniu Cody’ego Jeffersa, nakazał sobie w duchu. Nie myśl o Bess. Nic więcej już nie zrobisz. Yael jest inteligentny i ostrożny. Zajmie się nią.
Tylko nie myśl o Bess.
Yael rozmawiał przez telefon. Bess nie słyszała, co mówił, ale założyłaby się, że zna osobę po drugiej stronie. Guzik ją obchodziło, czy Kaldak wie, dokąd ona jedzie, ale nie podobało jej się, że Yael odczekał, aż przejdzie do sypialni, żeby zadzwonić do kumpla.
Włożyła kurtkę, zawiesiła na szyi aparat i weszła do salonu.
– Jestem gotowa. Mam nadzieję, że Kaldak udzielił ci dokładnych wskazówek, jak należy się stąd wynieść.
– Wpadka. – Yael wstał, wziął jej walizkę i swoją. – Ja tylko starałem się zachować dyskrecję.
– Wolę uczciwość niż dyskrecję. Którędy wychodzimy?
– Przez podwórze. – Przeszedł do korytarza i otworzył drzwi. – Czekaj na podeście, a ja zejdę na dół pogadać z człowiekiem Ramseya. Może uda mi się go stamtąd wyciągnąć.
– A jeśli nie?
– To pewnie bardzo delikatnie i ostrożnie dam mu w głowę.
– Wątpię, żebyś umiał dawać delikatnie w głowę. Ramsey będzie na ciebie bardzo zagniewany.
– I co z tego? – Yael schodził po kamiennych stopniach. – Czekaj tu.
Podwórze było nieoświetlone i Yael rozpłynął się w czarnej dziurze. Bess nadstawiała ucha, ale nie słyszała ani Yaela, ani strażnika.
Nagle ogarnął ją niepokój. Powinna słyszeć kroki. Głos Yaela. Cokolwiek…
Cisza.
– Bess! – zawołał nagle. Podskoczyła.
– Chodź tu. Szybko.
Zbiegła po schodach, Yael poprowadził ją przez podwórze.
– Jak go spławiłeś?
– Wcale go nie spławiłem – mruknął. – Nie było go tam.
– Co?
– Nie było go tam. – Wyczuwała jego napięcie. – I to mi się wcale nie podoba, do cholery. Ramsey nie powinien go odwoływać ze stanowiska.
– Ten drugi strażnik, Peterson…
Peterson zginął. Został zamordowany.
Yael nie odpowiedział, ale mocniej zacisnął rękę na jej ramieniu. Przed sobą mieli alejkę wiodącą do ulicy, ciemną, złowieszczą.
– Trzymaj się parę kroków za mną. Idę pierwszy.
Zniknął w mroku.
Sama. Przeszył ją lodowaty strach. Ktoś ją obserwował. Czuła to. Nie z zaułka, w który zanurzył się Yael. Za nią. Obejrzała się przez ramię i zobaczyła tylko gargulce. Cienie na cieniach. Potem ruch.
– Yael!
– Bess, co się…
Ktoś chwycił ją za włosy, zatrzymując w miejscu.
Popatrzyła przez ramię. Pomalowana na biało twarz błyszcząca w mroku. Czaszka. Wyglądała jak czaszka. I jeszcze coś połyskiwało. Ostrze w ręku.
– Biegnij, Bess.
Yael wyszarpnął ją z uchwytu De Salmo z taką siłą, że wpadła na ceglany mur.
Nie mogła uciekać. Nie wolno jej zostawić Yaela. Gdzie on jest? Z trudem odróżniała zarys dwóch szamoczących się postaci. Wszystko trwało tylko chwilę, potem jeden z mężczyzn dźwignął się na nogi i ruszył w jej stronę.
Yael?
De Salmo?
Odwróciła się i zaczęła biec. Deptał jej po piętach. Chwycił ją za ramię.
– Bess!
Nogi się pod nią ugięły z ulgi.
– Yael! Bałam się… Nie byłam pewna…
– Przez chwilę ja sam nie byłem pewny. – Ciężko dyszał. – Okazał się bardzo dobry.
– De Salmo?
– Tak przypuszczam. Nie znam nikogo innego z zielonymi włosami, a ty?
– Co mu zrobiłeś?
– Więcej nie będzie cię niepokoił.
– Nie żyje?
– Jak najbardziej. Ja też jestem bardzo dobry.
Wyszli z zaułka na ulicę. Światła. Cudowne światła. Dzięki Bogu.
– Co z nim zrobisz? – spytała Bess.
– Jeśli się nie rozmyśliłaś i nadal chcesz jechać do Baltimore, zostawimy go Ramseyowi. Chyba nie byłby szczególnie miłym towarzyszem podróży.
Читать дальше