— Siadajcie, towarzyszu Chołowanow. Usiadł.
A towarzysz Stalin wstał. Nabił fajkę. Długo ją rozpalał. Aż rozpalił. Wtedy zaczął krążyć po gabinecie, za plecami Chołowanowa. Jak tygrys w klatce. Nie słychać kroków, miękko stąpa łapami po podłodze. Chołowanow wyczuwa za plecami krwiożercze zwierzę.
— Szkolimy milion spadochroniarzy, towarzyszu Chołowanow. A wy ośmieszyliście nasz kraj wobec całego świata. Rozumiem, chcieliście cały świat zadziwić. Nie udało się. Próbowaliście naprawić swój błąd. Postąpiliście słusznie, widząc, że katastrofa jest nieuchronna. Podobała mi się wasza postawa w chwili śmierci spadochroniarki. Byliście jedynym człowiekiem, który zareagował zdecydowanie, szybko i prawidłowo. Roztrzaskała się na oczach wszystkich. Wszyscy to widzieli. Ale dzięki podjętym przez was działaniom połowa Moskwy jest przekonana, że to był worek kartofli.
Towarzysz Stalin umilkł na chwilę, po czym mówił dalej:
— Natomiast druga połowa Moskwy mimo wszystko wierzy, że na ziemię spadła spadochroniarka. Dlatego naradziliśmy się tutaj z towarzyszami i postanowiliśmy was, towarzyszu Chołowanow, rozstrzelać.
— Słuszna decyzja, towarzyszu Stalin — zgodził się Chołowanow. — Mądra i bardzo na czasie.
Towarzysz Stalin bierze słuchawkę:
— Dajcie mi Jeżowa. Towarzyszu Jeżow, Chołowanowa należy rozstrzelać.
— Szkoda, że dopiero teraz — odparła słuchawka. — Mam na tego sukinsyna dwanaście walizek kompromitujących materiałów.
Towarzysz Stalin odłożył słuchawkę.
— Dam wam ostatnie zadanie, towarzyszu Chołowanow. Zanim was rozstrzelamy, macie położyć kres pogłoskom o spadochroniarce. Zastanawialiście się, jak to zrobić?
— Zastanawiałem się, towarzyszu Stalin i mam zamiar nie tylko je ukrócić, ale nawet obrócić na naszą korzyść.
Towarzysz Stalin stanął przy oknie i długo oglądał gwiazdę na wieży Świętego Spasa, na którą właśnie wdrapali się trzej robotnicy. Malutka gwiazdeczka. Jeśli oglądać ją z dołu. Ale ludzie na niej jeszcze mniejsi. Pchełki. Wysoko, psiakrew. Na takiej wysokości na jeden tylko temat mogą pytlować: któż to runął na ziemię. I nie ma jak poskromić tych jęzorów. Chołowanow twierdzi, że to uczyni i obróci na naszą korzyść? Ciekawe.
— Mówcie dalej, towarzyszu Chołowanow.
— Nie sposób zaprzeczyć, że spadochroniarka zginęła. Dlatego poleciłem Wydziałowi Rozpowszechniania Pogłosek, by nie próbowali ich zwalczać, lecz przeciwnie, by je podsycali.
— Interesujące.
— Zauważcie, towarzyszu Stalin, przez pierwsze dwa dni plotkowano o anonimowej spadochroniarce, nie wymieniając jej z nazwiska. Przez ostatnie pięć dni nie mówi się już o śmierci jakiejś nieznanej spadochroniarki, lecz o konkretnej osobie, nazwiskiem Strzelecka. To, oczywiście, bzdura. I jest to robota moich chłopców. Nie podważając faktu tragicznej śmierci spadochronłarki, udało im się odpowiednio ukierunkować pogłoski. Tam, gdzie najłatwiej będzie położyć im kres. I obrócić na naszą korzyść. Jak można zdementować śmierć jakiejś bezimiennej spadochroniarki? Byłaby to beznadziejna walka z wiatrakami. Ale zdementować śmierć spadochroniarki Strzeleckiej można bez trudu. Przecież żyje w najlepsze.
Niech Moskwa na razie gada do woli o wypadku spadochroniarki. Ale nie jakiejś tam, nieznanej, lecz właśnie o Strzeleckiej! Należy skupić na niej powszechne zainteresowanie. Im więcej plotek o jej śmierci im więcej szczegółów, tym lepiej.
— Strzelecką należałoby tymczasem dobrze ukryć, żeby nikt jej nie widział.
— Towarzyszu Stalin, ukryłem ją natychmiast po wypadku. Poza wami, mną i samą Strzelecką nikt nie ma pojęcia, która ze spadochroniarek poniosła śmierć.
— Ale przecież ktoś widział zwłoki tej, która naprawdę zginęła. Jak jej tam? Michajłowej.
— Trupa Michajłowej widziała z bliska tylko Strzelecka i ja. Nikt więcej.
— Dobrze, towarzyszu Chołowanow. W porządku.
— No więc, jeżeli wszyscy będą powtarzać, że zabiła się Strzelecka, a raptem okaże się, że jest cała i zdrowa, to trudno o lepsze dementi. Nikomu nie przyjdzie do głowy pomyśleć o drugiej spadochroniarce. Psychologia tłumu. Kto powtarzał bzdurną plotkę o śmierci Strzeleckiej, okryje się hańbą. Dlatego usilnie namawiam, by pogłoski o śmierci Strzeleckiej doprowadzić w przyszłym tygodniu do apogeum… i pokazać Strzelecką światu.
— Gdzie?
— Byle nie w prasie. Wyglądałoby to podejrzanie. Najlepiej pokazać ją tam, gdzie ją znają i pamiętają. W fabryce “Sierp i Młot”. Dopiero później w prasie. Tak, niby mimochodem.
Towarzysz Stalin ponownie ujął słuchawkę:
— Dajcie Jeżowa… Towarzyszu Jeżow, naradziliśmy się tutaj z towarzyszami i zdecydowaliśmy, że Chołowanowa na razie nie rozstrzelamy.
III
To-wa-rzy-sze! Dziś występuje przed nami sławny pilot polarny, motocyklista światowej klasy, znakomity jeździec, spadochroniarz: towarzysz Cho-ło-wa-now!!! Przez chwilę wydawało się, że runie dach odlewni razem z suwnicą. Owacje aż do bólu dłoni. Na podeście pojawił się Chołowanow, ale nie w polarnej kurtce i futrzanych butach, lecz w szkarłatnej rubaszce z krajką, lśniących oficerkach i narzuconej na ramiona marynarce. Na marynarce galeria baretek. Chołowanow wie, że choć za oknem sierpień, spodziewano się postaci w kożuchach. Tak lud postrzega pilotów polarnych. Najlepiej z białym niedźwiedziem pod ramię. Rozumiejąc to, Chołowanow przybył w nieoczekiwanym stroju. I z miejsca podbił audytorium. Zaskoczenie zawsze jest intrygujące. Kobiecej połowie kombinatu szczególnie przypadła do gustu jego czerwona jedwabna rubaszka. Zaklaskały w dłonie. Mężczyznom też się spodobał. Z uznaniem patrzyli na jego bary jak szafa, na jego słuszny wzrost, ramiona jakby stworzone do chwytania konia w biegu, na jego lekki krok. Chołowanow nie wszedł na podest, ale wzleciał, jakby nie miał wagi. A podest przemierzył potężnymi susami.
Spodziewano się, że wyjdzie na środek, stanie, wyciągnie kartkę zza pazuchy. Ale gdzie tam! Chołowanow wskoczył na pomost i z miejsca nadaje. Idzie i mówi. Głos jak dzwon — może arie śpiewać, może dowodzić dywizją. Nie doszedł nawet do połowy pomostu, a już rozśmieszył wszystkich do łez. Sypie żartami jak z rękawa. Urodzony anegdociarz.
Chołowanow przykuł uwagę tłumu. I nie puścił. A lud zadowolony. Lud lubi, gdy w człowieku jest siła. Gdy siła człowieka przepełnia. Mówca uniósł rękę, rozciął dłonią powietrze i widać było jak pod szkarłatnym jedwabiem przetaczają się stalowe bicepsy. A kark ma buhaja. Kark taki, że nie warto zapinać kołnierzyka, bo i tak się nie uda. Czuje też publiczność, że siły ducha w nim jeszcze więcej. Aż go rozpiera.
A Chołowanow z tłumem, jak ze zwierzem: raz pogłaszcze, raz przyłoży knutem. Żarty, żarciki — i nagle o knowaniach wroga. Tłum w jednej chwili przepełnia się sprawiedliwym gniewem. Teraz o polityce umiłowanej partii — i owacja, jakby on właśnie tę partię ucieleśniał. Klaszczą mu tak, jakby klaskali ukochanej partii, która prowadzi lud ku jasnym celom. A on — o najbardziej uwielbianym, o tym, który nie śpi po nocach troszcząc się o swój lud. Sala w histerii. I nagle z wysokiego C — znowu w żarty. Rozbawił wszystkich do łez. Snuje opowieść, a tłum odpowiada mu salwami śmiechu i owacjami, aż okna dzwonią. Fajny gość. Równiacha.
Dużo naopowiadał. O samolotach, koniach, motorach, białych niedźwiedziach. Kilka osób musiało zaczerpnąć haust świeżego powietrza, by opanować paroksyzmy niepohamowanego śmiechu. Najdłużej mówił o spadochronach.
Читать дальше