Joseph z nieufnością spoglądał na życie w mieście; było ono dla niego jakby nienaturalne. Wszystko tłoczyło się tam niemiłosiernie: domy, sklepy, samochody i ludzie. A przy tym w całej swej konstrukcji psychicznej był raczej człowiekiem miasta aniżeli wsi. Nie był zbyt silny, nie miał czerwonych policzków i owej dzikości, jakiej oczekuje się od wiejskich parobków. Nie, Joseph – był drobny, prawie chudy, miał bladą, jasną skórę i podobny był raczej do matki, która wyglądała tak samo jak i on. Być może to właśnie dzięki temu między matką a najstarszym synem istniała taka szczególna sympatia. Matka bowiem pochodziła z miasta.
Aż do chwili pójścia do szkoły Joseph Jellinek niczym nie różnił się od pozostałych dzieci we wsi. Sytuacja ta zmieniła się wraz z rozpoczęciem nauki. Szkoła znajdowała się w sąsiedniej wsi. Wtedy nie było jeszcze autobusów szkolnych, które odwoziłyby dzieci, a nawet gdyby takowy istniał, nie byłoby z niego wielkiego pożytku, jako iż bita, dwupasmowa droga nie nadawała się dla tego rodzaju pojazdów. Jednakże nie to było najbardziej godne uwagi, jeśli idzie o szkolne czasy Josepha; był nim pewnie nadzwyczajny talent, jaki posiadał. W szkole znajdowały się tylko dwa pomieszczenia do nauki, jedno dla klas od pierwszej do czwartej i drugie, dla klas od piątej do ósmej. Chłopiec z zamiłowaniem przysłuchiwał się lekcjom klas wyższych; wkrótce stał się lepszy od pozostałych kolegów i przeskoczył drugą klasę. Na końcu trzeciej nauczycielka poprosiła jego rodziców do szkoły i przeprowadziła z nimi poważną rozmowę. Przez następne wieczory Joseph słyszał, jak rodzice długo naradzali się ze sobą. Potem matka powiedziała mu, że zdecydowali się go wysłać do gimnazjum, aby wyrósł na człowieka. Mieszkać będzie u kuzynki, która wyszła za mąż za profesora.
Profesor, filolog klasyczny, nosił siwą, szpiczastą bródkę, okulary w niklowej oprawie i władał wielkomiejskim gospodarstwem, do którego należała również tęga kucharka i czupurna pokojówka. Pani domu, kuzynka matki, była elegancko blada, chłodna w obejściu i już na samym początku objaśniła mu porządek panujący w domu. Porządek ów dotyczył także stałych pór posiłków, z czym Joseph do tej pory nigdy nie miał do czynienia. Co prawda Joseph dysponował znajdującym się na poddaszu własnym małym pokojem, ale brakowało mu przytulnej rodzinnej atmosfery. Wielki, dostojny dom, nieznani, eleganccy ludzie, nowe wrażenia, wszystko to działało na niego podniecająco. Przede wszystkim zaś fascynowało go jedno z pomieszczeń, w którym czuł się wkrótce jak u siebie. Nikt nie zabraniał mu do niego wstępu. Tym pomieszczeniem była domowa biblioteka, wypełniona od podłogi po wysoki, pokryty sztukateriami sufit książkami o brązowych, czerwonych i złotych grzbietach. Było to pomieszczenie, w którym mógł puszczać wodze swojej fantazji, gdzie udawał się na wyprawy w dalekie kraje; mógł tam marzyć. Młody Jellinek odwiedzał bibliotekę zwłaszcza wieczorami, nawiasem mówiąc ku wielkiej radości profesora, i właśnie tutaj po raz pierwszy poczuł i polubił ów zapach, woń butwiejącego starego papieru i wyprawionej skóry, zapach nieskończonej wiedzy uwięzionej pomiędzy stronami, które należało tylko przeczytać, aby ją sobie przyswoić.
Znalazł się w tej bibliotece również i tego dnia, kiedy pod koniec wojny szukał schronienia. Tam dotarła do niego wiadomość o śmierci matki. Jedyne pocieszenie znalazł wtedy w księdze wszystkich ksiąg, wielkim, oprawnym w wytłaczaną złotem skórę foliale, który zawsze tak chętnie brał do ręki, w prostym wyznaniu apostoła Pawła zawartym w jego Pierwszym Liście do Koryntian:
„A przypominam wam, bracia, ewangelię, którą wam zwiastowałem… I przez którą zbawieni będziecie, jeśli tylko zachowacie ją tak, jak wam ją zwiastowałem…
Najpierw bowiem podałem wam to, co i ja przejąłem, że Chrystus umarł za grzechy nasze według Pism i że został pochowany. I że trzeciego dnia z martwych wzbudzony został według Pism…”
Być może był to właśnie ten moment, w którym postanowił zostać księdzem.
Kardynał przestudiował już wiele tysięcy książek, po większej części dla swojej własnej przyjemności; reszta była wypełnianiem obowiązku. A mimo to cała jego wiedza nie była wystarczająca, nie wystarczająca do rozwiązania zagadki, która tak sprytnie została wpleciona w historię, że on i inne mądre głowy w Watykanie musiały przed nią skapitulować.
14. Przed pierwszą niedzielą Wielkiego Postu
Aby lepiej pojąć bieg rzeczy, musimy opuścić Rzym i udać się do jednego z tych klasztorów, w których milczenie jest najwyższą cnotą. Pośród zakonników tego klasztoru żył wykształcony, pobożny człowiek, którego nazywano bratem Benno. Brat Benno miał nabrzmiałą, uzbrojoną w okulary twarz i trudno sobie wyobrazić, że była ona kiedyś młoda. Jego pełne nazwisko brzmiało dr Hans Hausmann, ale nikt jeszcze nie zwrócił się tu tak do niego; w tym położonym na prowincji klasztorze konfratrowie w ogóle go nie znali. Brat Benno zaliczał się do owego gatunku zakonników, o których w klasztorach mówi się, iż późno poczuli powołanie; ich duchowne życie poprzedzone było wykształceniem i wykonywaniem świeckiego zawodu. Brat Benno był z wykształcenia historykiem sztuki. Zanim po zakończeniu ostatniej wojny nagle i nieoczekiwanie wstąpił do klasztoru, właśnie tego, o którym jest teraz mowa, główna treścią jego życia był włoski renesans. Od tego czasu ten przedtem raczej wesoły, tryskający życiem naukowiec, uważany był za powściągliwego, zamkniętego w sobie i czasami dziwnego człowieka. Unikał i tak rzadkich kontaktów z pozostałymi zakonnikami, wyróżniając się przede wszystkim swoim milczeniem. Jeżeli powiedział coś, co zdarzało się nad wyraz rzadko, to było to dla wszystkich pozostałych mieszkańców klasztoru powodem do wsłuchiwania się, a potem długiego zastanawiania nad jego słowami.
Podczas gdy zakonnicy w czasie spaceru po klasztornym ogrodzie, trwającym w niedzielę całą godzinę, opowiadali sobie często o życiu, jakie wiedli przed wstąpieniem do klasztoru, swojej młodości i dzieciństwie, a przede wszystkim o rodzicach, z którymi wiązało ich zazwyczaj głębokie uczucie, brat Benno trzymał się wyraźnie na uboczu. Wiadomo było o nim tylko tyle, że ojciec Benna, zamożny handlarz węglem i spedytor, zapił się na śmierć, kiedy syn miał dziesięć lat, co rodzina, a przede wszystkim matka, piękna, dumna kobieta, przyjęła raczej jako łaskę aniżeli złe zrządzenie losu. Benno kochał jej pańską dumę jak coś ponadnaturalnego, jej władcze, wygięte ku górze czarne brwi i pionowe zmarszczki po obu stronach wąskich ust. Podporządkowanie się, poddanie matce było dla niego potrzebą i rozkoszą zarazem. To właśnie matka namawiała go usilnie, aby zajął się naukami humanistycznymi, które leżały jej więcej na sercu aniżeli handel opałem i tony przewiezionego ładunku. Przez całe życie Benno dziękował jej za to w pokornym uwielbieniu.
Młody Hausmann ukończył studia we Florencji i Rzymie, mówił płynnie po włosku, co staremu łacinnikowi nie sprawiało większych trudności, i napisał swoją pracę doktorską o Michelangelo. Pewna finansowa niezależność, jaką wyniósł z domu, i niewielkie stypendium w Bibliotheca Hertziana w Rzymie pozwoliły mu na beztroskie prowadzenie pracy w swoim zawodzie i zapewne Benno zostałby znanym historykiem sztuki, jednakże jak zwykle życie okazało się silniejsze od marzeń.
O jego przemianie w zakonnika mowa będzie jeszcze później, na razie możemy zdradzić jedynie tyle, że nie stało się to za przyczyną owej nieposkromionej żądzy umartwiania ludzi głęboko wierzących, jaka zazwyczaj cechuje człowieka, który zdecydował się na noszenie habitu.
Читать дальше