Tak, jak się spodziewałem, pokój był urządzony z przepychem. Wszystkie ściany były obwieszone wspaniałymi tkaninami, nawet z lamp zwisały bogate ozdoby. Feeria barw, deseni i faktur wręcz biła w oczy. Można by pomyśleć, że tak jak jego mieszkanka, całe pomieszczenie skryte było pod niezliczonymi warstwami woali.
W przeciwległym rogu stała dobrze nam znana postać, omotana w nieprzeniknioną tkaninę. Odwróciła się zaskoczona, kiedy weszliśmy. Nic dziwnego, pomyślałem, że Zeno nie chciał, aby zobaczyła pierścień Cydimachy, kiedy zaatakowałem go w małym ogrodzie. Przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywał ani nie poruszał.
– Pierwszy timouchosie – powiedziałem cicho. – Czy chcesz…
– Nie! Ty to zrobisz, Poszukiwaczu. Odkryj ją.
Jego głos był ochrypły i ledwie słyszalny. Poczułem nagły przypływ współczucia dla tego nieszczęśnika. Domyślił się prawdy jak i ja. Wie, co musiało zajść owego dnia na Skale Ofiarnej. Który jednak ojciec może przyjąć, że jego dziecko nie żyje, nie mając niezbitych na to dowodów, choćby i bolesnych? Tak było i ze mną; nie umiałem do końca pogodzić się z myślą o śmierci Metona. Kiedy nie ma dowodu, zawsze istnieje jakaś iskierka nadziei. Apollonides mógł się jej trzymać jeszcze przez chwilę. Kiedy woal zostanie ściągnięty, nie będzie już nawet cienia wątpliwości. Widziałem, jak zbiera się w sobie na ten moment. Na twarzy miał wypisane krańcowe nieszczęście.
Powoli przeszedłem przez pokój. Zgarbiona postać w woalu zakołysała się w przód i w tył, jakby sprężając się do ucieczki, ale ucieczka była niemożliwa. Zbliżałem się nieubłaganie, aż usłyszałem jej ciężki oddech. Uniosłem rękę…
Postać zareagowała szybkim ruchem; schwyciła mnie za nadgarstek, aby nie dopuścić do odsłonięcia woalu. Patrzyłem zaskoczony na ściskającą mnie dłoń. Coś tu się nie zgadzało. To nie była… nie mogła być dłoń kobiety, którą spodziewałem się znaleźć pod okryciem. Powinna być delikatna, gładka, o jasnej skórze bez skazy, piękniejsza jeszcze od matki, która stała drżąca u boku swego męża. Ta ręka była śniada, muskularna i pokryta czarnym owłosieniem. Przecież to nie może być Rindel, córka Arausia, kochanka Zenona! Serce waliło mi jak szalone. Com ja uczynił? Skąd wziąłem ten wniosek, tak daleki od prawdy, i pociągnąłem za sobą tych wszystkich ludzi?
– Odkryj ją! – zawołał Apollonides płaczliwie, nie mogąc znieść napięcia.
Nie miałem wyboru. Przygotowałem się na szok, na wstyd i wstręt, jakie musi wzbudzić odsłonięta Cydimacha. W tej jednak chwili Zeno musiał także dostrzec trzymającą mnie dłoń. Wydał z siebie dziwny, podobny do szczeknięcia śmiech, nabrzmiały rozpaczą, po czym krzyknął:
– Kochana! To już nic nie da. Pokaż się nam!
Co on chciał przez to powiedzieć? Wyczułem jakimś szóstym zmysłem, że Zeno nie zwraca się do postaci w woalu, ale do kogoś innego. Po chwili jeden z kilimów na ścianie zafalował i wyszła zza niego smukła dziewczyna, wstrząsana szlochem. Przebiegła przez pokój i wpadła w ramiona zdumionych Arausia i Rindel starszej. Krzyknęli coś oboje radośnie i zaczęli tulić do siebie i całować odzyskaną córkę. Dziewczyna była jeszcze piękniejsza, niż oczekiwałem.
Apollonides, równie zdezorientowany jak ja, patrzył to na młodą Rindel, to na postać w woalu, po czym rozkazał ponownie:
– Odkryj ją, Gordianusie!
Chciałem sięgnąć do brzegu woalu, ale trzymająca mnie ręka była silna. Nie spodziewałem się tego i nie dawałem sobie z nią rady. Nagle ów ktoś mnie puścił i cofnął się, prostując jednocześnie plecy, jakby zrzucił garb. Muskularna ręka złapała za woal i odrzuciła go jednym szarpnięciem.
Patrzyłem w oczy, których już nigdy nie miałem ujrzeć. Twarz stojącego przede mną mężczyzny zafalowała i rozmyła się we łzach, jakie cisnęły mi się pod powieki. Zamrugałem kilkakrotnie, przetarłem oczy i patrzyłem dalej.
– Meto! – szepnąłem. Dalej nie mogłem mówić.
Na piętrze willi, w skrzydle zwróconym frontem do głównej bramy miejskiej, było pięć sąsiadujących ze sobą niewielkich pokoików, do których wchodziło się z tego samego korytarza. W jednym z nich siedziałem sam na sam z Apollonidesem. W pokoju panował półmrok, rozpraszany jedynie wpadającym przez pojedyncze okno blaskiem przygasającego już pożaru. Widać stąd było odległy, czarny masyw muru obronnego, odcinający się wyraźną kreską na tle czerwonawych płomieni. W wielu miejscach ogień już zgasł, dokonawszy dzieła zniszczenia. Na murze czerniały drobne sylwetki niestrudzenie czuwających łuczników. Wyraźnie też rysował się wyłom, jak migotliwa, czerwona plama na czarnym pasie ściany.
Apollonides siedział wpatrzony w ten widok za oknem. Z jego twarzy nie mogłem w tym słabym świetle nic odczytać. Po długim milczeniu przemówił:
– Spędziłeś pod dachem Hieronimusa dość czasu, aby zdążył ci ze szczegółami opowiedzieć historię swojej rodziny.
Po wstrząsie, jaki obaj przeżyliśmy, nie spodziewałem się, że od takich słów zacznie się nasza rozmowa. Skinąłem w odpowiedzi głową, mówiąc:
– Tak, słyszałem ją. Ale jego ojciec stracił fortunę…
– Nie stracił. Odebrano mu ją. Nie dosłownie, ale jednak odebrano, za pomocą różnych chytrych sztuczek. Jego konkurenci sprzymierzyli się, żeby go zrujnować, i dopięli swego. Hieronimus nigdy się nie dowiedział dokładnie, jak do tego doszło i kto za tym stał. Był wtedy za młody, żeby to zrozumieć. Ja zresztą też.
– Co ty próbujesz mi powiedzieć, pierwszy timouchosie?
– Nie ponaglaj mnie, Poszukiwaczu! Pozwól, że sam wszystko opowiem tak, jak chcę.
Westchnąłem. Po stwierdzeniu, że pod woalem Cydimachy krył się Meto, Apollonides przejął inicjatywę. Jego żołnierze wyprowadzili wszystkich z sypialni i odstawili do owych pięciu pokoików na piętrze. Rozmieszczono nas – mnie, Zenona, Metona i Dawusa – pojedynczo niczym więźniów w celach; porównanie tym trafniejsze, że pod każdymi drzwiami stanął wartownik. Tylko Rindel i jej rodziców umieszczono razem w jednym pomieszczeniu.
– To mój ojciec wszystkim sterował. On zniszczył ojca Hieronimusa i przejął jego majątek. Wszystko, co nastąpiło potem… samobójstwo jego rodziców, nędza sieroty… było efektem działań mojego ojca. Nigdy tego nie żałował, a kiedy dorosłem na tyle, by studiować rodzinne księgi, i w końcu wykryłem prawdę, powiedział mi, że i ja nie powinienem czuć się winny. Interes to interes, mówił. Sukces świadczy o łasce bogów, porażka jest oznaką ich niełaski. To, że zamysł powiódł mu się tak wspaniale, oznaczało dla niego, że ani on, ani ja nie mamy powodu do skruchy. Mój ojciec dożył sędziwego wieku i zmarł we własnym łożu z czystym sumieniem. Kiedy jednak urodziła się Cydimacha… – Apollonides westchnął. – W chwili, gdy ją po raz pierwszy zobaczyłem, moją pierwszą myślą było: oto kara bogów za to, co zrobił mój ojciec. Z jakiej innej przyczyny to niewinne dziecię miałoby przyjść na świat tak okropnie zdeformowane? Powinienem wtedy pozbyć się jej, zanimby zdążyła wziąć kolejny oddech. Każdy ojciec zrobiłby to po prostu z miłosierdzia. Ale ja miałem własne, samolubne powody, żeby pozwolić jej żyć. W następnych latach często chorowała, ale przeżyła. Rosła… i z każdym rokiem stawała się coraz szkaradniejsza. Była dla mnie nieustającym przypomnieniem o grzechu mego ojca. Nie mogłem jednak jej nienawidzić. Filozofowie mówią nam, że kochać piękno i nie cierpieć brzydoty jest czymś naturalnym i właściwym. Mimo to, wbrew własnym oczekiwaniom pokochałem ją. Znienawidziłem za to Hieronimusa. Pozwoliłem sobie obciążyć go winą za wszystko: nie tylko za własne nieszczęście, lecz i za kalectwo mojej córki. Potrafisz to zrozumieć, Poszukiwaczu?
Читать дальше