Panna Palmer mianowicie dopiero od niedawna wynajmowała pokój i z dwoma pierwszymi lokatorami miała straszne kłopoty. Pierwszy przez cały czas grał na organkach, drugi zaś cierpiał na nocne koszmary po rzezi, której świadkiem był w Chartumie w 1885 roku. Codziennie o północy całym mieszkaniem wstrząsały dzikie wrzaski „Issa fuj!” i „Allah Akbar!” – nieszczęśnik, aby się uratować od krzywych noży, wciąż na nowo wyrzekał się Chrystusa.
Co wieczór między piątą a szóstą panna Palmer podejmowała swego lokatora herbatą. Szlachetny ów napój zaparzała niezbyt mocny, w dodatku psuła go, dodając mleko, ciasteczka jej wypieku kruszyły się w rękach i oblepiały zęby, ale za to rozmowy ze starszą panią były prawdziwą przyjemnością – Erast Pietrowicz starał się nie opuszczać żadnej herbatki.
Swoją historię gospodyni opowiedziała mu już w pierwszych dniach.
Przypadł jej w udziale smutny i piękny los, niestety, nierzadko spotykający prawdziwie szlachetne kobiety.
Swych rodziców Janet Palmer nie pamiętała, można nawet powiedzieć, że nigdy nie widziała. Jej ojciec, młodszy oficer dragonów, poległ pod Waterloo. Na krótko przedtem się ożenił, wdowa ukończyła zaledwie osiemnaście lat. Była brzemienna i tragiczna wiadomość spowodowała przedwczesny poród. Położnicy nie udało się uratować. Dziewczynce, urodzonej w tak smutnych okolicznościach, wszyscy także przepowiadali rychłą śmierć, ale maleńka wszelkimi siłami czepiała się życia. Wziął ją na wychowanie lord Berkeley, dowódca pułkowy poległego subalterna, i wychował razem z własnymi dziećmi. Janet była wdzięczna swemu dobrodziejowi, i kiedy trafiła go apopleksja, pozostała przy paralityku, by rozjaśnić mu swą obecnością resztkę dni i spłacić dług.
„Resztka dni” rozciągnęła się niemal do dwunastu lat. Mężczyzna, który kochał Janet, najpierw zachwycał się jej poświęceniem i obiecał czekać, ile będzie trzeba, ale każda cierpliwość ma granice. Kiedy panna Palmer pochowała wreszcie starego lorda i odzyskała wolność, nie była już w wieku, kiedy wychodzi się za mąż.
Co prawda, hrabia zostawił jej sporą część swego majątku, ale jego rodzone dzieci podważyły testament. Zapewne nie udałoby im się wygrać procesu, jako że ostatnia wola zmarłego sporządzona była jak najbardziej formalnie, ale świeżo upieczona spadkobierczyni sama zrezygnowała z niespodziewanego bogactwa – uznała tę nagrodę za niezasłużoną. Wszak uczyniła jedynie to, co powinna była uczynić.
Najstarszy syn zmarłego, obecny lord Berkeley, gorąco podziękował pannie Palmer i pozostawił jej w dożywotnie użytkowanie oficynę rodowej bristolskiej rezydencji.
Od tej pory minęło wszelako z górą czterdzieści lat. Lord, jak kiedyś jego ojciec, został tknięty apopleksją i pozbawiony władz umysłowych dogasał gdzieś w tylnych pokojach rezydencji, a jego potomkowie już nie pamiętali, z jakiego powodu oficynę zajmuje jakaś nikomu niepotrzebna staruszka.
– Kto mógł przypuszczać, że pożyję tak długo? – wzdychała stara dama. – Mój ojciec, biedny chłopiec, drogo kosztował koronę. Sam przeżył na świecie niespełna dwadzieścia dwa lata, a jego córka pobiera rentę już trzy ćwierci wieku.
Dopóki panna Palmer była na utrzymaniu pułkownika, sierocą rentę wpłacano do banku i teraz procentów od tego malutkiego kapitału jakoś staruszce wystarczało – przy jej minimalnych potrzebach i niezwykłej oszczędności. Gdyby jeszcze nie to wrogie nastawienie mieszkańców głównego domu! Wszelkimi sposobami starali się pozbyć ze swego terytorium uprzykrzonej lokatorki, coraz bardziej obrzydzając jej życie.
Nie mogli jej zabronić spacerów po ogrodzie (prawo takie zostało zawarowane w dokumencie o dożywotnim mieszkaniu), zakazali jednak używania bramy, musiała więc wydostawać się na ulicę przez tylną furtkę. Zmusili, by pozbyła się kota, którego trzymała w mieszkanku od piętnastu lat. Były też inne szykany.
W końcu panna Palmer powzięła plan: znajdzie dodatkowe źródło dochodu i kupi domek na wsi, gdzieś w pobliżu Exmoor – żeby każdego ranka po przebudzeniu móc patrzeć na morze.
Właśnie dlatego dała ogłoszenie do „Western Daily Press”. Wprawdzie niezbyt jej się powiodło z pierwszymi lokatorami, wprawdzie na razie udało się jej odłożyć zaledwie trzydzieści funtów, czyli dziesiątą część potrzebnej sumy, ale starsza pani nie traciła nadziei.
Ów hart ducha i zdolność budowania dalekosiężnych planów w siedemdziesiątym szóstym roku życia wzbudziły niekłamany zachwyt Fandorina, zachwyt, do którego wkrótce dołączyło się głębokie współczucie – wystarczyło, że tylko popatrzył na sąsiadów panny Palmer.
Nowy lokator zetknął się z nimi jednego z pierwszych dni, kiedy wyszedł przejść się po ogrodzie – pięknie utrzymanym, ze żwirowanymi alejkami, marmurowymi posągami i ozdobnymi altanami.
Erast Pietrowicz stał przed wierzbą, doznając wszystkich tych uczuć, jakich winien doznawać Rosjanin na obczyźnie na widok tego wiotkiego krzewu. Podobne emocje budzą jarzębina czy brzoza, ale te widać o każdej porze roku, wierzbę zaś mieszkaniec miasta potrafi rozpoznać jedynie na początku wiosny. I tym silniej rani duszę nostalgia.
Właśnie za sprawą tego wielokrotnie opiewanego przez poetów, w istocie jednak wielce nieprzyjemnego uczucia Fandorin spojrzał na wyłaniającą się zza węgła grupę ludzi nieco zwilgotniałymi oczyma i nawet się uśmiechnął, jakby przepraszając za swój niemądry sentymentalizm.
Naturalnie, uśmiech został uznany za przypochlebny. Całe dość liczne towarzystwo, niezależnie od płci i wieku, wpatrzyło się w nieznajomego z zimnym zaskoczeniem.
– Aha – przemówił niemłody jegomość o pucołowatych policzkach, bynajmniej nie zniżając głosu. – To zapewne kolejny occupant oficyny.
– Indeed [23] – przytaknął drugi dżentelmen, sądząc po kołnierzyku należący do stanu duchownego, co do reszty zaś absolutna kopia pierwszego, może tylko nieco mniejszych rozmiarów i mniej nadszarpnięta zębem czasu.
Dzięki informacjom, otrzymanym od panny Palmer, Fandorin bez trudu się zorientował, kto jest kto. Najstarszy brat – lord Daniel Lynn, spadkobierca starego lorda Berkeleya. Duchowny – drugi syn, wielebny Marthew Lynn. Brunetka z kwaśną miną i dwóch równie kwaśnych podrostków na prawym skrzydle – małżonka i synowie lorda Daniela. Blondynka z kwaśną miną i dwie małe nadąsane dziewczynki na lewym skrzydle – rodzina wielebnego.
Wszyscy Lynnowie (tak brzmiało rodowe nazwisko lordów Berkeley) zjechali się do rodzinnego gniazda, by uczcić osiemdziesiąte urodziny patriarchy. Na rodzinnym spacerze brakowało jedynie trzeciego brata, kapitana Tobiasa Lynna, którego panna Palmer nazywała the black sheep of the family [24] .
– Ktoś powinien położyć temu kres – odezwała się lady Lynn, z przerażeniem wpatrując się w Erasta Pietrowicza, chociaż bynajmniej nie było się czym przerażać. Elegancki, nienagannie odziany dżentelmen z bladoliliowym fiołkiem w butonierce; w ręku bambusowa laseczka.
Fandorin popatrzył na to panoptikum jak na powietrze, udając, że uśmiecha się nie do nich, ale tak w ogóle, do wiosennego słońca, i chciał przejść obok, ale tu zza krzewów wyłonił się ostatni członek rodziny – tak jak opowiadała panna Palmer, w towarzystwie swego egzotycznego towarzysza.
Powód, dla którego najmłodszy syn lorda Berkeleya pozostał kawalerem i zakończył służbę wojskową zaledwie w randze kapitana, można było bez trudu odgadnąć bez uciekania się do dedukcji. Parszywa owca arystokratycznej rodziny w samej rzeczy wyglądała parszywie: mętne oczka, familijne pucołowate policzki w siatce czerwonych żyłek, surdut obsypany popiołem z cygar.
Читать дальше