– To prawda! – wykrzyknął tajny radca. – Pamiętacie, panowie? Zjadł jedną, strasznie się skrzywił i mówi: „Tfu, jaka gorzka!”.
* * *
Do Moskwy radca stanu wracał jak niepyszny. Jego wewnętrzne przekonanie o winie Afanasija Kulebiakina nie tyle zniknęło, ile silnie się zachwiało. Brak dowodów, brak punktu zaczepienia. Wygląda na to, że młody człowiek nie ma nic wspólnego ze śmiercią stryja. A więc może i księcia Borowskiego zastrzelił niechcący? Strzelec zeznał: najpierw się rozejrzał, obmacał trupa, a dopiero potem podniósł krzyk. No i co z tego? Może działał w pijackim zamroczeniu albo, przeciwnie, pod wpływem wstrząsu? Człowiek w takim stanie niekiedy zachowuje się bardzo dziwnie, zwłaszcza jeśli spojrzeć na to z boku…
Przedział był dwuosobowy.
Naprzeciw posępnego Fandorina siedział zażywny pan z hiszpańską bródką. Na początku podróży jakoś się przedstawił, ale Erast Pietrowicz w roztargnieniu, pochłonięty niewesołymi myślami, puścił to mimo uszu. Chyba adiunkt. A może privat-dozent? Nieważne.
Adiunkt-docent także był smutny, milczał i od czasu do czasu wzdychał. W końcu jednak poddał się odwiecznej rosyjskiej pokusie zwierzenia się przypadkowemu towarzyszowi podróży.
Zaczął od słów:
– Jak widzę, pan także w minorowym nastroju?
Cztery tygodnie wcześniej w tym samym przedziale odbyła się rozmowa, rozpoczęta w dziwnie podobny sposób.
Z Moskwy do Petersburga jechali dwaj nieznający się nawzajem panowie, obaj z kwaśnymi minami. Początkowo milczeli. Potem jeden, sporo starszy, popatrzył na towarzysza podróży i zagadnął:
– Widzę po pańskiej twarzy, łaskawco, że ciężko panu na duszy. Pozwoli pan zaproponować sobie coś na poprawę nastroju?
Otworzył sakwojaż, w którym były osobne przegródki na każdą rzecz: przybory toaletowe, kubeczki, szczoteczki, jakieś buteleczki, wśród których znalazła się też flaszka koniaku. Od razu było widać, że jest to człowiek stateczny, akuratny, przywykły do częstych rozjazdów.
Młody chętnie przystał na propozycję. Pierwszą szklaneczkę wypili, nie zakąszając (czyli, jak się wyraził starszy, a cappella ), drugą pod cytrynkę, trzecią pod czekoladę, czwartą pod cygaro i tak opróżnili całą butelkę.
Starszy mężczyzna, podchmielony nie tyle od ilości wypitego trunku, ile z powodu tempa spożycia, zapytał raptem:
– Proszę mi powiedzieć, czy nie miał pan kiedyś ochoty zabić człowieka? Czy nie pragnął pan tego dziko, do drżenia rąk, do zgrzytania zębami?
Młody drgnął i spojrzał z przestrachem na kompana:
– Jakie to dziwne, że pan o tym wspomniał… Ja właśnie… I nie dokończył.
Starszy nie zwrócił na to uwagi, owładnięty nieprzepartym pragnieniem zwierzeń.
– Opowiem panu… – Przechylił się przez stolik, mięśnie jego zadbanej twarzy drgały i falowały. – Muszę to komuś opowiedzieć, bo mnie to pali od środka.
I zaczął chaotycznie, gorączkowo:
– Boże, jak ja go nienawidzę! Tej głupiej, przystojnej gęby, tego zwycięskiego spojrzenia! Jak ona mogła! Ze swoją czystością, ze swoją subtelną, wrażliwą duszą!
W opowieści nie było nic ciekawego: banalna historia niemłodego mężczyzny, który zakochał się do szaleństwa w młodej dziewczynie i popełnił głupstwo, żeniąc się z nią. Oczywiście z czasem ona pokochała innego – jakiegoś moskiewskiego pięknisia o reputacji wytrawnego uwodziciela.
– Ona nie jest niczemu winna – przekonywał starszy rozmówcę, który słuchał go z napiętą uwagą. – To wszystko przez niego, przez tego szatana kusiciela! Ach, gdyby tak wziął i zdechł! A jeszcze lepiej, gdybym mógł go zamordować własnymi rękami! Ale żeby niczym mi to nie groziło! – bełkotał nieznajomy, nawet nie czując łez płynących mu po twarzy. Tu młody przerwał nudną spowiedź rogacza.
– Niech pan posłucha – powiedział, oglądając się na drzwi i zniżając głos. – Sam los nas ze sobą zetknął. Może się pan uwolnić od swego krzywdziciela. I ujdzie to panu na sucho. Ręczę słowem honoru.
– Jak pan może tak się naigrawać z człowieka, który szaleje z bólu? – zapytał z wyrzutem starszy. – To okrutne.
– Wcale się nie naigrawam! – Młody był tak podniecony, że z trudem powstrzymywał drżenie. – Proszę słuchać i nie przerywać! Uwodziciela pańskiej żony zabiję ja. A pan za to zabije człowieka, który stoi mi na drodze! Mojego stryja, chciwego i bezlitosnego Gobsecka! [21]Pomożemy sobie nawzajem! Pan odzyska swoją żonę, a ja będę bogaty.
– Tak pan mówi pod wpływem koniaku, a potem pan wytrzeźwieje i się wycofa – rzekł po namyśle starszy. – Czymże jest pragnienie bogactwa w porównaniu z cierpieniem złamanego serca? Co innego, gdyby pan umierał z głodu, ale jedzie pan pierwszą klasą, w krawacie brylantowa szpilka.
Młody wyrwał szpilkę z krawata i ze złością cisnął na stolik.
– To wszystko pozory, życie na kredyt! Brylant jutro będzie w lombardzie – bo inaczej trafię do więzienia za długi. Nie jestem pijany, zapewniam. I jeśli dam słowo, nie wycofam się. Zabijając pańskiego wroga, będę sobie wyobrażać, że to mój nieoceniony stryjaszek. A pan niech sobie wyobrazi, że mój stryj jest tym, który pana skrzywdził. Ale chwileczkę – teraz z kolei on nabrał wątpliwości, obrzuciwszy wzrokiem łagodną fizjonomię rozmówcy. – Jest pan zdolny zabić człowieka?
– Nie mam wyboru. Inaczej oszaleję albo popełnię samobójstwo… Podoba mi się pański pomysł. – Starszy z każdą chwilą stawał się spokojniejszy, jego głos nabierał stanowczości. – To będzie idealne podwójne zabójstwo. Coś podobnego opisano w pewnej amerykańskiej powieści, nie pamiętam tytułu [22]. Żadnych motywów, żadnych powiązań między zabójcą i ofiarą. Książę nie zna pana, pański stryj nie zna mnie. Jeśli któregoś z nas zaczną podejrzewać, nie sposób mu będzie dowieść premedytacji. Prawdopodobieństwo porażki – jedna dziesiąta procenta, i to przy jakimś pechowym zbiegu okoliczności. Przy takich szansach gotów jestem zaryzykować. A pan?
Zamiast odpowiedzi młody człowiek wyciągnął prawicę. Umowę przypieczętował mocny uścisk dłoni.
– A teraz proszę opowiedzieć o swoim stryju. – Starszy otworzył notes. – Tryb życia, przyzwyczajenia. Zwłaszcza w kwestii jedzenia. Wie pan, jestem lekarzem, najłatwiej mi będzie użyć trucizny. Co lubi pański stryj?
– Licho go wie. Chociaż zaraz. Stary dureń przepada za pestkami moreli. Jeśli nie ma pod ręką szczypiec – rozgryza je zębami. Obrzydzenie bierze patrzeć: rozrywa owoc, lepiącymi się paluchami wsadza pestkę do ust…
Privatdozent (jednak nie adiunkt) długo zadręczał Fandorina śmiertelnie nudną historią o intrygach na katedrze teologii. Erast Pietrowicz udawał, że słucha, przesuwając w palcach paciorki swego chińskiego różańca.
W drugiej godzinie dramatycznej opowieści radca stanu poczuł, że niepowstrzymanie morzy go sen. Na moment zapadł w drzemkę i natychmiast się ocknął na drobny stukot. Wypadł mu z ręki różaniec.
Trzeba było wleźć pod stolik i macać po niezbyt czystej podłodze.
– N-niech to diabli, nic nie widać! – zaklął Fandorin. – Mógłby mi pan podać zapałki?
Nieszczęsny różaniec poleciał w sam kąt i leżał tam, połyskując mętnie zielonymi kamykami.
Kiedy Erast Pietrowicz wziął go do ręki, w szczelinie listwy błysnęła jeszcze jakaś iskra, jaśniejsza niż nefryt.
– Niech pan patrzy, szpilka do krawata – rzekł Fandorin, pokazując współpasażerowi swoje znalezisko. – Upadła któremuś z pasażerów. Trzeba oddać konduktorowi.
Читать дальше