W korytarzu do Fandorina, który wychodził ostatni, podszedł oberpolicmajster i z miłym uśmiechem powiedział:
– Bardzo żałuję, Eraście Pietrowiczu, że w ostatnią niedzielę zlekceważył pan polowanie.
Chodziło o wielkie gubernatorskie polowanie, które tradycyjnie otwierało sezon wiosenny. W owym kwietniowym wyjeździe na łono natury uczestniczył cały moskiewski wielki świat, Fandorin jednak takich rozrywek nie uznawał.
– Nie lubię tego – odrzekł. – Po cóż miałbym zabijać ż-żywe istoty, które nie zrobiły mi nic złego?
– Wiem, że odznacza się pan oryginalnymi poglądami. – Generał uśmiechnął się jeszcze milej. – Ubolewałem jednak nad pańską nieobecnością nie w związku z cietrzewiami i głuszcami. Słyszał pan o nieszczęśliwym wypadku, jaki się tam wydarzył?
– O księciu Borowskim? Tak, m-mówiono mi. Przypadkowe zabójstwo w wyniku nieostrożnego obchodzenia się z bronią – czy tak?
Generał nachylił się i zniżył głos:
– Czy na pewno przypadkowe?
– A co, są jakieś wątpliwości?
Szubert wziął radcę stanu pod rękę i poprowadził w stronę okna.
– Z tego właśnie powodu pana niepokoję… Widzi pan, wyszły na jaw pewne okoliczności… Aby nie marnować pańskiego czasu, zróbmy tak: pan mi powie, co panu wiadomo o śmierci Borowskiego, a ja ze swej strony uzupełnię ten obraz.
Fandorin zaczął sobie przypominać, co opowiedzieli mu znajomi, biorący udział w polowaniu.
– Kiedy naganiacze spłoszyli głuszce (jest na określenie tego jakiś specjalny t-termin, nie pamiętam), młody człowiek, stojący w parze z Borowskim, niechcący wycelował za nisko i wsadził biedakowi w tył głowy cały ładunek śrutu. Nazwisko pechowego strzelca brzmi zdaje się Kulebiakin? Dobrze zapamiętałem? – Oberpolicmajster przytaknął. – Co jeszcze? M-mówiono mi, że ten Kulebiakin po śniadaniu z szampanem był mocno wstawiony. Tym zapewne należy tłumaczyć fakt, że tak fatalnie wycelował. Co sprawiło, że zainteresował się pan tą smutną, ale zupełnie banalną historią? Jakież to okoliczności wyszły na jaw?
– Zgłosił się świadek. – Generał westchnął ciężko. Chyba nie podobał mu się obrót, jaki przybrała cała historia. – Przedwczoraj, kiedy wydarzyło się to nieszczęście, nawet nie wezwano policji. Oczywisty przypadek, najwyższe sfery, no i wreszcie po co policja, skoro obecny jest jej szef?
Szubert roześmiał się i ze zmieszaniem potarł skroń.
– Boję się, że popełniłem błąd. Jestem przecież z gwardii, dotychczas nie zajmowałem się sprawami policyjnymi. Zadecydowałem na własną rękę: poprosiłem pana Kulebiakina, żeby nie opuszczał hotelu, dopóki śledztwo nie zostanie zakończone, i to wszystko.
– A zatem on mieszka w h-hotelu?
– U Dussota. Młody człowiek pochodzi z Petersburga, do Moskwy przyjechał na krótko, w sprawach majątkowych. Jest bratankiem i jedynym spadkobiercą Iwana Dmitrijewicza Kulebiakina – właśnie tego, przemysłowca. Jak zapewne wie pan z gazet, stryj zmarł dwa tygodnie temu i młody człowiek szykuje się do objęcia olbrzymiej fortuny. Nieżonaty, przystojny, bajecznie bogaty. Rzecz prosta, cała Moskwa zaczęła się kręcić wokół niego: przyjęcia, bale, żurfiksy parada panien na wydaniu. Młodzian żyje na wysokiej stopie. Wynajął pięćdziesięciorublowy apartament z wodotryskiem, szasta pieniędzmi na prawo i na lewo. Co zresztą zrozumiałe – nagle dojść do takiego majątku. W niedzielę Kulebiakin już od rana był na rauszu – dobrze pana poinformowano. I kiedy myśliwych rozdzielano na pary, też pociągał z flaszki – sam widziałem…
– Czemu pan przerwał? Proszę kontynuować.
– Rozumie się, nikomu nawet do głowy nie przyszło podejrzewać premedytację. Niechże pan sam powie, po cóż to Kulebiakinowi w jego sytuacji? Chęć zysku? Śmieszne. Porachunki osobiste? Ale poznali się z księciem na pół godziny przed tragedią. Sprawdziłem: przedstawił ich sobie baron Norfeldt. Niemal od pierwszych słów okazało się, że obaj – i książę, i Kulebiakin – są zagorzałymi wielbicielami teatru, wywiązała się między nimi ożywiona rozmowa i sami poprosili, żeby wyznaczyć im jedno stanowisko. Nie, żadnych porachunków osobistych tu być nie może. A jednak…
Generał urwał – obok przeszli dwaj urzędnicy z kancelarii. Przywitali się z Erastem Pietrowiczem, w milczeniu ukłonili się oberpolicmajstrowi. Można było kontynuować rozmowę.
– Wczoraj do isprawnika w Zwienigorodzie zgłosił się strzelec, niejaki… – Szubert zajrzał do notesu -…Antip Sapryka i zeznał, że widział na własne oczy, co się wydarzyło. Pan Kulebiakin utrzymuje, że przedwcześnie nacisnął spust, podrzucając strzelbę. Strzelec zaś twierdzi, że Kulebiakin w sposób niepozostawiający wątpliwości przyłożył księciu lufę do potylicy i strzelił. Isprawnik zbadał to: ze stanowiska, na którym stał Sapryka, istotnie dobrze widać miejsce zajścia. Oczywista, świadectwo jakiegoś tam Sapryki niewiele znaczy wobec słów takiego wytwornego młodzieńca, ale z drugiej strony, po cóż strzelec miałby opowiadać bajdy? Jest to chłop niemłody, niepijący i o jak najlepszej opinii. Służy w majątku generała-gubernatora prawie od trzydziestu lat…
– Poważna sprawa – przyznał radca stanu. – Tu potrzebne jest drobiazgowe śledztwo.
– Właśnie do tego zmierzam. Nie zastrzelono głuszca, ale samego księcia Borowskiego. Cóż to był za mężczyzna! Połowa moskiewskich pań jest w żałobie.
– Tak, wiem, Borowski miał reputację łowelasa. Więc może to z-zbrodnia z namiętności? Romans, fatalny trójkąt, dramat zazdrości?
Oberpolicmajster tylko rozłożył ręce.
– Bardzo możliwe. Ale Borowski miał wyszukane gusta, nie zadawał się z subretkami i midinetkami, cenił tylko panie z towarzystwa. I zawsze był dyskretny, nie skompromitował żadnej damy. Prawdziwy dżentelmen. Jak pan sobie wyobraża badanie takiej sprawy przez policję? W tych kręgach moich gburów nie wpuszczą dalej niż do przedpokoju. Oczywista, można działać przez służbę, moi detektywi świetnie to potrafią. Ale źle się to skończy. Na trop nie wpadniemy, a szumu będzie co niemiara. Wdarcie się w prywatne życie szanowanych familii, słuszny gniew dam i ich małżonków… – Szubert wzdrygnął się. – Nie, nie, daruje pan, ale nie. A pan jest w milieu u siebie. Może pan działać taktownie, bez rozgłosu. Naprawdę, Eraście Pietrowiczu, panu to nie sprawi wielkiego trudu, a mnie spadnie kamień z serca.
Radcy stanu nie trzeba było długo namawiać. Zadanie wyglądało na niezbyt trudne, ale ciekawe.
Zaczął naturalnie od przesłuchania strzelca, w którym to celu musiał się udać do powiatu zwienigorodzkiego.
Rozmowa toczyła się bezpośrednio w miejscu tragedii – i lepiej można sobie wszystko odtworzyć, i dalej od niepowołanych uszu.
Antip Sapryka, stateczny pięćdziesięcioletni chłop, zeznawał bez pośpiechu:
– Młody pan, ten podpity, stał o tam. A wysoki, z wąsami, ździebko z przodu. Jak naganiacze zaczęli krzyk i głuszec poszedł, młody tak się, o, cofnął o kroczek, patrzę, a on celuje z dwururki tamtemu prosto w głowę. A wysoki nic nie wie – wyciągnął szyję, czeka na głuszce. Jużem chciał krzyknąć: „Jaśnie panie, wyżej strzelbę!” – a tu ba-bach! I po wszystkim. Ażem cały zdrętwiał. Och, myślę, takie nieszczęście. Co on narobił, zalana pałka, ręce krzywe! Ale patrzę – a on wcale nie taki pijany. Rozejrzał się na boki, tak jakoś ostrożnie. Mnie nie zauważył, stałem o tu, za sosną. Dokoła palba, wszyscy walą do głuszców, a on, ten zbrodzień, przykucnął, nieboszczyka kapkę potarmosił i dopiero potem zaczął krzyczeć. Mówię jak na spowiedzi.
Читать дальше