– Za nim, t-tylko ostrożnie – powiedział Fandorin. Jego umysł działał już lepiej, ale trochę plątał mu się język i kolana miał jak z waty. – Zobaczmy, dokąd idzie.
Starzec skręcił w lewo, potem jeszcze raz w lewo i wyszedł na plac Suchariewski, gdzie paliły się latarnie i jeszcze trwał handel, z czego Fandorin, który stracił na krótko rachubę czasu, wywnioskował, że pora nie jest zbyt późna.
Złodziej, przemknąwszy samym skrajem placu, znów dał nura w wąską uliczkę i ścigający przyśpieszyli kroku.
– Wasza jaśnie wielmożność, czy to pan? – usłyszał Fandorin tubalny głos, który wydał mu się znajomy.
Obejrzał się, omal nie tracąc równowagi przy tym niezbyt skomplikowanym ruchu, i zobaczył cyrkułowego Niebabę, dzierżącego za ucho jakiegoś oberwańca z obwiązaną twarzą. Upewniwszy się, że to w istocie radca dworu, Niebaba wskazał na zatrzymanego:
– Doliniarz. Przyłapany na gorącym uczynku.
– Makarze Niłyczu, kochany, puść mnie – zajęczał złodziejaszek. – Lepiej mi przyłóż własną rączką, ale nie wsadzaj do kozy.
Jak to się dobrze składa, pomyślał Erast Pietrowicz. Chińczyk jest sprytny i zręczny, Masie w pojedynkę trudno byłoby z nim sobie poradzić, a na siebie w stanie odurzenia nie bardzo mogę liczyć. Skoro Niebaba tyle lat służy na Suchariewce i do tej pory żyje, znaczy, że to stary wyga i potrafi o siebie zadbać. No i wszystkie tutejsze zakamarki zna lepiej niż niejeden Chińczyk. Tak, spotkanie Niebaby to zaiste dar losu.
– Tego puścić – polecił krótko. – Za mną. Tylko nie tupać buciorami.
Po drodze zwięźle wyjaśnił policjantowi, o co chodzi.
Staruszek kurcgalopkiem przebiegł uliczkę, skręcił w zaułek Andrianowski i nagle dał nura w wąziutkie przejście między domami.
– Teraz, wasza jaśnie wielmożność! – tchnął Niebaba w ucho Fandorina. – Łapmy go! Tam jest wyjście przez trzy bramy, no i jeszcze piwnice Mokiejewa. Ucieknie.
I nie czekając rozkazu, rzucił się naprzód, w dodatku dmąc w gwizdek.
Masa i Erast Pietrowicz skoczyli za nim.
Na ciasnym podwórku cyrkułowy dogonił Chińczyka i chwycił go za ramiona.
– Ostrożnie! – krzyknął Fandorin.
Skąd policyjny wyrwidąb mógł wiedzieć, na jakie niespodzianki stać chuderlawych chińskich staruszków?
Niebaba wszelako poradził sobie z zadaniem bez trudu – złodziej nawet nie próbował uciekać czy stawiać oporu. Kiedy radca dworu i jego kamerdyner podeszli, Chińczyk stał spokojnie, z głową wciągniętą w ramiona, i powtarzał drżącym głosem:
– Mei shi! Mei shi !
Masa rozgiął mu palce, odebrał nefrytowy różaniec (stary rzeczywiście przyciskał go do piersi) i podał Fandorinowi.
Erast Pietrowicz wytężał w ciemności oczy, próbując lepiej się przyjrzeć Chińczykowi. Zwyczajny staruszek. Ani mądrości Te Huang Tsy na przestraszonej twarzy, ani gibkości i siły wczorajszego kusznika w wątłym ciele. Coś tu było nie tak.
Cyrkułowy, stojący za plecami aresztanta, rzucił sceptycznie:
– Jak pan sobie chce, panie Fandorin, ale nie wygląda mi na to, żeby ten wyskrobek mógł zarąbać Priachina. On by chyba nawet nie uradził unieść siekiery.
Erast Pietrowicz nie zdążył odpowiedzieć. Z ciemności doleciał szelest, odgłos krótkiego wydechu i soczyste uderzenie czymś miękkim o miękkie. Niebaba runął twarzą w dół na ziemię, rozrzucając długie ręce. Tam, gdzie przed chwilą stał cyrkułowy, zamajaczyła sylwetka, w której Fandorin od razu rozpoznał wczorajszego akrobatę: ten sam obcisły strój, sprężystość pozy, spiczasta czapeczka. Masa zasyczał wściekle, szykując się do walki wręcz, ale nagle się zakrztusił – czarny człowiek błyskawicznie wyrzucił w przód nogę i precyzyjnie trafił Japończyka w podbródek. Cios był tak nieprawdopodobnie szybki, że wierny sługa Fandorina, wytrawny i groźny zapaśnik, dał się kompletnie zaskoczyć.
Nawet nie krzyknąwszy, Masa padł na wznak i okazało się, że całe wojsko Erasta Pietrowicza zostało rozbite w puch już w pierwszych sekundach batalii, a sam głównodowodzący absolutnie nie jest gotowy do walki z tak groźnym przeciwnikiem – a raczej z dwoma.
Chociaż nie, mimo wszystko z jednym – stary Chińczyk wyraźnie nie zamierzał atakować urzędnika. Cofnął się pod ścianę i chwycił się oburącz za głowę, lamentując:
– Xiansheng, bu yao !
Ach, gdyby Erast Pietrowicz był w swojej normalnej kondycji, bez wahania stawiłby czoło nawet takiemu mistrzowi sztuk walki, albo po prostu postrzeliłby go w kostkę ze swego oksydowanego herstala. Nie miał jednak czasu na sięgnięcie do kabury u pasa – widząc ten ruch, wróg natychmiast by go zaatakował. O walce wręcz nie było nawet co marzyć. Kiedy tylko Fandorin spróbował przyjąć postawę bojową, ziemia zakołysała mu się pod nogami. Jeśli przeżyję – nigdy więcej nie tknę tego świństwa, obiecał sobie radca dworu, cofając się powoli.
Postawa bojowa wszakże wywarła na przeciwniku wrażenie: uznał, że same ręce i nogi tu nie wystarczą. Lekkim ruchem czarny człowiek wyciągnął z rękawa coś długiego, giętkiego i jął opisywać w ciemności świszczące, połyskliwe pętle. Stalowy łańcuch, domyślił się Erast Pietrowicz. Takim czymś można bez trudu nie tylko złamać kość, ale i rozerwać gardło.
Fandorin, niestety, nie miał przy sobie niczego prócz nieszczęsnego różańca. Przed pierwszym ciosem stalowej żmii jakoś się uchylił, ale omal nie runął na ziemię i odskoczył w tył jeszcze o kilka kroków. Koniec, dalej nie miał się gdzie cofnąć – dotarł do ściany. Erast Pietrowicz zamachnął się różańcem, opisując w powietrzu świszczącą ósemkę. Niech wróg myśli, że on też ma w ręku łańcuch – to go trochę powstrzyma. Ale od zamachu niezrównanie mocna i trwała nić produkcji spółki „Puzyriow i Synowie” pękła i kamienne kulki sromotnie posypały się na wszystkie strony.
Czarny człowiek zrobił kroczek naprzód, szykując się do decydującego ataku. Słuchając, jak śmiercionośny łańcuch przecina powietrze, Erast Pietrowicz przypomniał sobie piękną taoistowską maksymę: „Siła ducha zwycięża miecz”. Szkoda tylko, że w przenośnym sensie. Ale warto było spróbować, zwłaszcza że w tej sytuacji nie pozostawało nic innego. Fandorin zebrał do kupy rozłażącą się materię ducha, wyciągnął przed siebie słabe niczym z waty ręce i w chwili gdy przeciwnik rzucił się do ataku, wymówił magiczne słowo cheng , oznaczające siłę duchową (jako że na fizyczną nie miał co liczyć).
Podziałało!
Czarny człowiek zachował się jak marionetka z oderwanymi sznurkami: plasnął w dłonie, jedna jego noga w niepojęty sposób pojechała do przodu, druga poleciała w górę i Chińczyk z ohydnym trzaskiem uderzył potylicą o bruk.
Dopiero teraz Erast Pietrowicz zrozumiał, że tego wszystkiego nie było – ani kradzieży różańca, ani śledzenia staruszka, ani niesamowitej walki na ciemnym podwórzu. To tylko majaki, spowodowane narkotycznym odurzeniem. Zaraz widziadła się rozwieją i znów będzie półmrok, sinawy dym i nieruchome sylwetki palaczy opium.
Fandorin potrząsnął głową, żeby się szybciej ocknąć, ale to nie pomogło.
Ocknął się za to Makar Niłowicz Niebaba, a i Masa zaczął się ruszać – pomacał stłuczony podbródek, powiedział kilka brzydkich słów po japońsku i po rosyjsku. Pierwszy jednak przyszedł do siebie policjant. Usiadł z jękiem, potarł czubek głowy i zapytał chrypliwie:
– Czym on mnie walnął? Obuchem?
– Dłonią. Kantem dłoni – wyjaśnił Erast Pietrowicz, z ciekawością wpatrując się w cyrkułowego – a nuż weźmie i zamieni się w czarownika Te Huang Tsy albo zrobi coś jeszcze ciekawszego?
Читать дальше