– Może pan nie kończyć – przerwał opowiadającemu Fandorin. – Dalej wszystko jest jasne. Nie znalazłszy różańca, popadł pan w szaleństwo i postanowił zdobyć relikwię za wszelką cenę, nawet za cenę k-krwi. Ale Priachin okazał się twardym orzechem do zgryzienia… Na miły Bóg, Lwie Aristarchowiczu, przecież ukończył pan uniwersytet! Jak można dla czegokolwiek, nawet dla zdobycia sekretu nieśmiertelności, ćwiartować żywego człowieka siekierą? No, a poza tym to niegodne uczonego – wierzyć w takie brednie.
– Wasza jaśnie wielmożność – jęknął prosząco cyrkułowy. – Niech się pan zlituje i powie, o co tu chodzi! Jakie brednie? Jaki sekret?
– Ach, głupstwa. – Erast Pietrowicz gniewnie machnął ręką. – Zwykłe bajdy. Jak mówi podanie, Te Huang Tsy przez wiele lat próbował zdobyć sekret życia wiecznego, niegdyś odkryty przez wielkiego Lao-Cy, któremu udało się jakoby osiągnąć nieśmiertelność. W starej księdze napisano, że Te Huang Tsy dostąpił iluminacji, najwyższej mądrości, i pokonał śmierć, przesuwając w palcach zielone paciorki nefrytowego różańca. Przeżył trzy razy po osiemdziesiąt lat, a potem w ogóle udało mu się pokonać próg wieczności, co symbolizuje właśnie liczba dwadzieścia pięć – trzy razy długowieczność plus jeden.
Hrabia pokręcił głową, patrząc na Fandorina z nieudawanym współczuciem.
– Jakaż marność rozumu i logiki przy takiej wielkości ducha! Biedny szczęściarzu Eraście Pietrowiczu, jakże jest pan ślepy! Co dwukrotnie ocaliło pana od pewnej śmierci, jeśli nie różaniec Starca? Ale dlaczego, dlaczego dostał się on obojętnemu profanowi, a nie mnie!
– Dlatego, ekscelencjo – odparł surowo radca dworu, dotknięty określeniem „profan” – że nie zrozumiał pan w tej legendzie jednej rzeczy. Różaniec Te Huang Tsy nie przechodzi w ręce człowieka o złym sercu. Obawiam się, że w tym swoim klasztorze jednakowoż nie zgłębił pan tajemnicy bytu – zbytnio zajmowało pana łamanie bambusowych prętów.
Za ciemnymi oknami rozległ się łoskot kół karety, trzasnęły drzwiczki.
– A oto i pan śledczy przybyli – oznajmił, wstając, cyrkułowy. Wszedł szczupły pan w binoklach, o zgryźliwej, zaspanej twarzy – Siergiej Siergiejewicz Lemke z urzędu prokuratora okręgowego. Uścisnął rękę Erastowi Pietrowiczowi, skłonił się zatrzymanemu, do cyrkułowego kiwnął głową.
– Dokąd? – zapytał Fandorin. – Do Małego Gubernialnego?
– Nie. – Siergiej Siergiejewicz stłumił ziewnięcie. – Tam wszystkie szlacheckie cele są zajęte. Zawiozę go na odwach kruticki. Tam go przesłuchamy. Pojedzie pan?
– Trochę później, jeśli pan pozwoli – odrzekł urzędnik do specjalnych poruczeń. – Obraz z-zbrodni jest całkowicie jasny. Na razie proszę dopełnić formalności. Ja niedługo przyjadę.
Dwaj strażnicy, przybyli ze śledczym, poprowadzili aresztowanego do wyjścia.
Na progu hrabia zatrzymał się, odwrócił do Fandorina i spytał błagalnym tonem:
– Pozwoli mi pan chociaż jeszcze raz na niego spojrzeć?
Strażnik lekko popchnął aresztowanego w plecy.
– Mimo wszystko szkoda. Taki uczony człowiek i na katorgę – powiedział ze współczuciem Niebaba po odjeździe więziennej karetki.
– Żadna katorga – pocieszył go Fandorin. – Czyż nie widzicie, że jest kompletnie szalony? Lwa Aristarchowicza czeka szpital więzienny, oddział dla furiatów.
Niebaba zasiadł do pisania raportu o rozwiązaniu sprawy i ujęciu mordercy. Sapał, wściekle skrzypiał piórem i bez przerwy wycierał chustką purpurowe czoło – słowem, był pochłonięty pracą. Natomiast urzędnik do specjalnych poruczeń przemierzał tam i z powrotem ponury pokój bez żadnego widocznego powodu. Wzdychał, nerwowo strzelał palcami, wpatrywał się w ciemność za oknem, raz nawet otworzył drzwi, jakby zamierzając wyjść, ale cyrkułowy, podnosząc głowę znad swej pisaniny, odradził mu to:
– Noc jest ciemna, nie widać ni czorta. Rozminiecie się. Przyjdzie pański Azjata, nie zginie nigdzie.
Masa zjawił się dopiero po godzinie.
– No i co? – zapytał niecierpliwie Fandorin. – Dlaczego tak długo? Znalazłeś wszystkie?
– Dwadzesca pęc – odrzekł z dumą sługa. – Jeden korarik wpadr do karuży.
Istotnie, łokcie i kolana miał mokre i ubłocone.
– Jutro naniżesz je na p-podwójną nić – powiedział Erast Pietrowicz. – A tę tandetę, nici spółki „Puzyriow”, wyrzuć w diabły. Albo nie, lepiej daj mi te paciorki. Sam je naniżę.
Pochwyciwszy zdumione spojrzenie cyrkułowego, Fandorin wyjaśnił z lekkim zmieszaniem:
– To, że dwukrotnie ocalałem dzięki nim – to zbieg okoliczności. Historia o nieśmiertelności – głupi przesąd. Co do najwyższej mądrości, kwestia także jest problematyczna. Przekonałem się jednak, że przy postukiwaniu paciorków różańca istotnie myśli się lepiej… I nie ma co tak na mnie patrzeć.
– Tulipanow, boi się pan w-węży?
Pytanie szefa zaskoczyło Anisija po drugiej filiżance herbaty, w najlepszej porze dnia, kiedy wszystkie obowiązki są już wypełnione i człowiek ma przed sobą cały wieczór, nie musi się nigdzie śpieszyć i dzięki temu jest w spokojnym, filozoficznym nastroju.
Rozmowa przy stole toczyła się o czymś zupełnie innym – o jutrzejszym przybyciu do Moskwy Jej Cesarskiej Mości [14], ale niespodziewane pytanie wcale Anisija nie zdziwiło, dawno już bowiem przywykł do maniery Fandorina przeskakiwania z tematu na temat.
Zdziwić się nie zdziwił, ale nie próbował odpowiadać pochopnie. Pytanie mogło być zadane tak sobie, w sensie metaforycznym, ale może też bynajmniej nie tak sobie. Na przykład, pewnego razu Erast Pietrowicz zapytał: „Czy chciałby pan, panie Tulipanow, być zwinny i silny tak by móc od niechcenia rozłożyć na łopatki każdego osiłka?”. Anisij wziął i palnął bez zastanowienia: „Oczywista, że bym chciał!”. Od tej pory, już drugi rok jest uczniem kamerdynera Masy i znosi od wrednego Japońca nieopisane szykany: biega w samej bieliźnie po śniegu, rozbija sobie dłonie o sękate deski i po pół godziny stoi na rękach, głową w dół, jak jakiś australijski antypod.
– Jakich węży? – zapytał ostrożnie Anisij. – Pełzających czy papierowych latawców?
– Pełzających. Któż by się b-bał latawców!
Sekretarz gubernialny pomyślał jeszcze chwilę i nie dopatrzył się podstępu w pytaniu zwierzchnika. Oczywiście, kobry, czy też, dajmy na to, żmii każdy się zlęknie, ale skąd taka żmija miałaby się wziąć na Małej Nikickiej?
– Wcale się nie boję.
Erast Pietrowicz z zadowoleniem kiwnął głową.
– No to świetnie. Zatem jutro pojedzie pan do powiatu pachrińskiego. Pojawiła się tam u nich jakaś niezwykła anakonda. Ojciec dziekan pisze o knowaniach Sz-szatana i skarży się na bezbożność władz ziemskich, a prezes ziemstwa donosi, że Cerkiew rozpala umysły i krzewi zabobony. Proszę tam jechać i wszystko zbadać. Nie będę pana wprowadzać w szczegóły, żeby nie powtarzać po kimś – to zamąciłoby tylko cały obraz. Historia jest tak absurdalna i fantastyczna, że gdyby nie najjaśniejsza wizyta, na pewno pojechałbym tam osobiście.
Przed pójściem do domu, by spakować się na drogę, Anisij sprawdził nieznane słowo w encyklopedii. „Anakonda” okazała się olbrzymim wężem z amazońskich bagien. Nie wiadomo więc, co szef miał na myśli. Tylko bezlitośnie rozpalił ciekawość.
* * *
Przez cały boży dzień Anisij trząsł się w bryczce po złych drogach – najpierw gubernialnej, jeszcze jako tako moszczonej, potem powiatowej gruntowej, a ostatnie dziesięć wiorst zgoła polnej, pełnej dziur i wybojów. Wyjechał po czwartej, jeszcze za ciemna, a do Pachrińska dotarł dopiero pod wieczór.
Читать дальше