Chinoznawcza wycieczka urzędnika do specjalnych poruczeń trwała do nocy, która zastała Fandorina w jakiejś mrocznej piwnicy, gdzieś w głębi jednego z suchariewskich podwórek. Było to dość obszerne pomieszczenie o niskim wilgotnym stropie i prawie bez żadnego oświetlenia, jeśli nie liczyć kilku olejowych kaganków.
Na podłodze rozłożono rzędami watowane materace, na których siedzieli i leżeli ludzie – przeważnie Chińczycy, ale było też kilku Europejczyków. Pachniało słodkim, drażniącym nozdrza dymkiem, który kołysał się powoli i wdzięcznie pod niskim sufitem podziemia. Nikt nie rozmawiał, panowała cisza, tylko od czasu do czasu tu i tam odzywało się niewyraźne mamrotanie.
Erast Pietrowicz nie bez obrzydzenia usadowił się na wyszmelcowanej podściółce i milczący Chińczyk natychmiast z ukłonem podał mu dymiącą kościaną fajkę z długim, ozdobionym smokami cybuchem. Zerknąwszy na boki (na lewo odeń drzemał jakiś blady, brodaty jegomość w urzędniczym mundurze z odprutymi guzikami, na prawo siedział pucołowaty Chińczyk o błogo przymkniętych oczach), Fandorin przede wszystkim wyjął różaniec i położył go na brzegu materaca, następnie zaś starannie wytarł chusteczką ustnik fajki i ostrożnie się zaciągnął – wyłącznie w celach badawczych. Nic szczególnego nie zaszło – ani po pierwszym zaciągnięciu, ani po drugim, ani po trzecim.
Uspokojony, radca dworu udał, że też drzemie, i spod półprzymkniętych powiek – oczy już przywykły mu do półmroku – zaczął się dyskretnie przyglądać twarzom palaczy. Dziwne to były twarze: jak gdyby bez wieku, z jednakowo opuszczonymi podbródkami i ciemnymi jamami oczodołów. Uwagę Fandorina zwrócił stary Chińczyk z długą siwą bródką, siedzący dokładnie naprzeciw. Erast Pietrowicz sam się zdumiał ostrością swego wzroku – tak wyraźnie widział każdą zmarszczkę na pełnym błogości obliczu starca. Nagle powieki Chińczyka się uniosły i okazało się, że jego oczy wcale nie są senne i zamglone, ale przeciwnie, żywe, jasne i chyba nawet wesołe. Mrugnąwszy do młodego człowieka, starzec zapytał łagodnym, niewypowiedzianie miłym głosem, w dodatku bez śladu obcego akcentu:
– Co, trudno?
W jakiś sposób urzędnik od razu zrozumiał, że tajemniczy Chińczyk pyta go nie o jakąś drobną niewygodę w rodzaju siedzenia na gruzłowatym materacu, ale o to, czy trudno mu żyć na świecie.
– Nie – odrzekł Erast Pietrowicz. A po chwili powiedział:
– Tak.
Zapachniało kwiatami jabłoni i nagle się okazało, że obaj – i Fandorin, i sympatyczny staruszek – wcale nie siedzą w wilgotnej piwnicy, ale na szczycie niewysokiej góry. Pod nimi rozpościerała się zielona dolina połyskująca kwadratami zalanych wodą pól ryżowych, na zboczach rosły obsypane kwieciem drzewka, w oddali widniał klasztor o białych ścianach, z dziwacznymi wieżyczkami i pięciostopniową pagodą, a niebo przed zachodem słońca miało kolor zielono-liliowy, jakiego nie zobaczy się nigdy w północnym pasie Rosji.
Erast Pietrowicz zupełnie się nie zdziwił tym przemieszczeniem w przestrzeni – przeciwnie, uznał je za właściwe i zrozumiałe samo przez się. Wiedział, że starzec ma na imię Te Huan Tsy, a góra nazywa się Tai Shan.
Chwilę milczeli.
– Boisz się śmierci? – znowu zapytał starzec.
I Erast Pietrowicz ponownie najpierw odpowiedział „nie”, a po zastanowieniu „tak”.
– Więc nie bój się jej – rzekł z uśmiechem Te Huan Tsy. – Nie ma w niej nic strasznego. Jeśli zechcesz, śmierci nie będzie w ogóle. Nauczyć cię tej tajemnicy?
– Tak, o mądry! – zakrzyknął Fandorin. – Naucz!
– Zatem słuchaj, ale nie umysłem, tylko duchem, albowiem umysł jest jako liść, który rozwija się wiosną i opada jesienią, a duch – to potężne drzewo, żyjące tysiąc lat.
– Nie chcę żyć tysiąc lat – powiedział Erast Pietrowicz. – Ale chcę poznać tajemnicę.
– Zaraz ją poznasz. – Czarownik uśmiechnął się jeszcze serdeczniej. – Jest bardzo prosta. Czymże bowiem jest śmierć?
Urzędnik pochylił się do przodu, by nie uronić ani słowa, a mędrzec zmrużył oczy, wyciągnął rękę – jakoś bardzo daleko, na cały sążeń. Czarodziejsko wydłużona ręka chwyciła Erasta Pietrowicza za ramię i zaczęła silnie potrząsać.
– Panie, panie, sybciej, bo ucieknie! – usłyszał Fandorin głos, mówiący po rosyjsku z potwornym japońskim akcentem.
– Zaczekaj, Te Huan Tsy – poprosił radca dworu. – Nie odchodź.To Masa, zaraz go odeślę, żeby nam nie przeszkadzał.
Było już jednak za późno. Zniknęło wszystko – i czarodziej, i jabłoniowe wzgórze, i zielona dolina.
Erast Pietrowicz nadal siedział na materacu w zadymionej suchariewskiej piwnicy, a nad nim pochylał się Masa i potrząsał odurzonego opium pana za ramię.
– Różaniec! – mówił szybko Masa. – Ten sam pucołowaty Azjata, który jeszcze niedawno siedział obok Fandorina. – On zabrar różaniec!
I rzeczywiście – różaniec, który Erast Pietrowicz położył obok siebie, zniknął.
– Kto zabrał? Te Huan Tsy? – zapytał leniwie urzędnik. – No i dobrze. To jego różaniec.
– Jaki Te Huan Tsy? Zabrar stary czrowiek, co tu siedziar.
Masa wskazał miejsce, które dopiero co zajmował cudowny starzec. Materac był pusty.
– Ach, Masa, jakże nie w porę się zjawiasz – wymamrotał Erast Pietrowicz, ale sługa bezceremonialnie szarpnął go w górę, postawił na nogi i powlókł do wyjścia.
Kamerdyner Fandorina przeszedł na swój język ojczysty – zresztą, gdyby nawet ktoś z siedzących w palarni znał japoński, i tak z tej chaotycznej opowieści niczego by nie zrozumiał:
– Kiedy opuściłeś głowę, panie, i zacząłeś poruszać ustami, a na twojej twarzy pojawił się ten głupi uśmiech, który utrzymał się do tej pory, i obawiam się, że pozostanie na zawsze, on wstał i przechodząc, upuścił koło ciebie fajkę. Pochylił się, żeby ją podnieść, i szybko złapał różaniec. Nie próbował cię zabić – cały czas miałem się na baczności. Szybciej, nie mógł uciec daleko! Dogonimy go!
– Jaki „on”? – Erast Pietrowicz uśmiechnął się promiennie. Czuł się przyjemnie rozluźniony i wcale nie miał ochoty kogoś ścigać.
– Stary Chińczyk, który siedział naprzeciw ciebie, panie, a któż by inny? Jesteś całkiem pijany od tego podłego ziela! Na pewno to był zabójca, który strzelał do ciebie z kuszy i potem przeskoczył przez mur!
Fandorin przywołał na twarz wyraz głębokiego skupienia, chcąc pokazać, że zachował jasny umysł i trzeźwą pamięć.
– Jak on wygląda?
Masa zastanowił się chwilę i wzruszając ramionami, powiedział:
– Chińczyk.
Potem dodał:
– Stary. Całkiem.
– A ja myślałem, że młody – oznajmił Erast Pietrowicz i zaniósł się beztroskim śmiechem, tak zabawny wydał mu się fakt, że Chińczyk, który bez wysiłku przesadził wysoki mur, jest całkiem stary: hop-siup, i już jest po drugiej stronie. To nie żaden starzec, ale jakiś akrobata.
Sługa odwinął się zamaszyście i wlepił radcy dworu dwa dźwięczne policzki, po których Erast Pietrowicz przestał się pokładać ze śmiechu i już miał się obrazić, ale jakoś mu się nie chciało.
Znajdowali się teraz na podwórzu. Było ciemno, wietrznie, kocie łby nawierzchni lśniły od deszczu, gęste krople bębniły po twarzach. Chłód i wilgoć sprawiły, że Fandorin częściowo oprzytomniał.
– To on! – zawołał Masa, wyglądając z bramy.
Przed nimi, w odległości jakichś trzydziestu kroków, dreptała z pośpiechem drobna zgarbiona postać. Łokcie zgięte, jakby człowiek kulił się z zimna albo przyciskał coś do piersi. Odgłosu kroków nie było słychać.
Читать дальше