Palce Erasta Pietrowicza odruchowo jęły przesuwać paciorki i nagle przyszła mu do głowy nie całkiem zrozumiała myśl: dwadzieścia pięć – to trzy razy długowieczność plus jeden. Czyli więcej niż trzy razy długowieczność? To jakiś nonsens.
Nagle rozległ się leciutki trzask – pękła nić i kamyki jak zielony grad posypały się w dół, ale nie spadły na podłogę, bo Erast Pietrowicz miał niezrównany refleks. Błyskawicznie rzucił się na kolana, podstawił złożone dłonie i złapał wszystkie paciorki prócz jednego – dwudziestego piątego. Koralik upadł na podłogę z dziwnym cmokającym odgłosem i potoczył się w bok. Dziwne było nie tylko niezrozumiałe cmoknięcie, którego z całą pewnością nie mogło wywołać zderzenie kamyka z drewnem. Niemniej zdumiewający wydał się Fandorinowi fakt, że dźwięk dobiegł nie z dołu, lecz z góry.
Wciąż klęcząc, Erast Pietrowicz wyprostował się, obejrzał i zobaczył, że w oparciu fotela, tam, gdzie przed sekundą znajdowała się jego głowa, drga gruba krótka strzała, wbita w tapicerkę niemal po samą brzechwę.
Owo zagadkowe zjawisko tak dalece zdumiało radcę dworu, że najpierw potrząsnął głową, a dopiero potem wysypał paciorki na fotel i wyrwał z obicia pierzasty pocisk. Takie strzały widywał już wcześniej – strzela się nimi z małych, silnych kusz, jakich od niepamiętnych czasów używają profesjonalni zabójcy w Japonii, Korei i Chinach.
Nie zastanawiając się już ani chwili dłużej, urzędnik do specjalnych poruczeń lekko przesadził parapet, sprężyście wylądował na miękkim klombie i ucisnął palcami gałki oczne, by wzrok po świetle szybciej przystosował się do ciemności.
Ale jeszcze zanim rozszerzyły mu się źrenice, słuch Erasta Pietrowicza pochwycił szelest – jakiś człowiek w obcisłym stroju biegł pochylony w kierunku ogrodzenia, oddzielającego dworek barona Ewert-Kołokolcewa, w którego oficynie rezydował Fandorin, od wspomnianego już jabłoniowego sadu. Niedoszły zabójca mknął przez ciemność lekko i zwinnie, niemal bezszelestnie.
Radca dworu nie miał przy sobie rewolweru, ale gdyby nawet miał, nie próbowałby strzelać. Po pierwsze, bardzo mu zależało na tym, by porozmawiać z nieznanym wrogiem, po drugie zaś tajemniczy zamachowiec popełnił niewybaczalny błąd topograficzny – zapewne niezbyt dobrze orientując się w okolicy. Tam, dokąd gnał teraz co sił w nogach, posesję zamykał nie zwyczajny płot, ale wysoki na dobre półtora sążnia mur. Świetnie wiedząc, że nowo objawiony Wilhelm Tell nie będzie miał gdzie się skryć, Fandorin nawet nie próbował za nim biec, tylko spokojnie, bez pośpiechu ruszył jego śladem.
Tu wszakże czekała go nowa niespodzianka. Nie zwalniając biegu, zamachowiec odbił się od ziemi i podskoczył tak wysoko, że zdołał uchwycić rękami szczyt muru. Podciągnął się bez żadnego wysiłku, przysiadł na sekundę i znikł po drugiej stronie. Przed zeskokiem do sadu zatrzymał się tylko na ułamek sekundy, ale Fandorin zdążył się przyjrzeć czarnej sylwetce: wąskie obcisłe spodnie, krótka kurtka i spiczasta czapka. To był Chińczyk!
Erast Pietrowicz rzucił się do przodu i spróbował wedrzeć się na mur w taki sam sposób, ale z powodu szlafroka i rannych pantofli za pierwszym razem mu się to nie udało. Kiedy zaś wreszcie znalazł się na szczycie ogrodzenia, dalsza pogoń nie miała już sensu: w jabłoniowym sadzie panował całkowity bezruch – nie drżały gałązki, nie szeleściła trawa i nie sposób się było połapać, w którą stronę skierował się złoczyńca.
Erast Pietrowicz wrócił do mieszkania rozczarowany i oszołomiony. Na wszelki wypadek zaciągnął story, chociaż w pokoju od razu zrobiło się duszno. Przez chwilę spacerował tam i z powrotem, klaskał w ręce, masował sobie skronie, ale nic sensownego nie przychodziło mu do głowy. Wiedział z doświadczenia, że najlepszym środkiem na ożywienie odrętwiałego umysłu jest jakieś mechaniczne zajęcie. I takie zajęcie się znalazło.
Fandorin poszedł do pokoju Masy i zaczął szperać w pudełku z igłami i nićmi. Jego wybór padł na szpulkę z czerwono-złotą naklejką „Niezrównanie mocne i trwałe jedwabne nici s-ki»Puzyriow i Synowie«„.
Usiadł w fotelu, zerknąwszy na dziurkę po strzale, i zaczął nanizywać paciorki na nić. Ach, wszak był jeszcze jeden – potoczył się w bok.
Dwudziesty piąty paciorek znalazł się pod biurkiem. Erast Pietrowicz podniósł go i nagle wyczuł opuszkiem palca jakiś rzeźbiony wzór. Zbliżył kamyk do lampy i zobaczył na pół zatarty ideogram „żelazo” – po japońsku czytało się go tetsu , po chińsku te . Co to może znaczyć?
Dołączywszy ostatni koralik do jego współbraci i zawiązawszy supełek, Erast Pietrowicz sprawdził, czy kamykom jest wygodnie na nowej nici. Okazało się, że nawet bardzo. Zielone kuleczki wesoło zaklekotały jedna o drugą.
„Żelazo”, te ? Czyżby…
Fandorin zerwał się i rzucił do szafy, gdzie stały stare książki, które kiedyś przywiózł z Kraju Wschodzącego Słońca.
Nazajutrz Erast Pietrowicz nie stawił się na służbie, wysławszy do kancelarii krótki liścik, w którym tłumaczył się różnymi pilnymi sprawami. Nie było w tym nic dziwnego, jako że radca dworu nie miał określonych godzin pracy i w ogóle zajmował godną pozazdroszczenia pozycję wolnego ptaka. Dziwne rzeczy zaczęły się później, pod wieczór.
Młody człowiek, który zawsze wyglądał jak z igiełki, cieszył się opinią jednego z największych moskiewskich elegantów, wyciągnął ze specjalnej przegródki szafy ubraniowej brudnawą koszulę, trzymaną tam specjalnie na takie okazje, włożył obszarpany surdut, uzupełnił strój rekwizytami podobnego rodzaju i wyruszył pieszo w stronę rynku Suchariewskiego. Droga była dość długa, ale Fandorin szedł bez pośpiechu, napawając się łagodnym tchnieniem pogodnego letniego dnia.
Najwyraźniej tak długi spacer miał na celu pobudzenie apetytu. W każdym razie, znalazłszy się na Suchariewce, urzędnik do specjalnych poruczeń skierował się od razu do jednej z najbardziej obskurnych traktierni chińskiej dzielnicy – dzielnicy tylko z nazwy, w rzeczywistości zaś kilku krzywych i ciasnych zaułków, w których ulokowali się chińscy drobni sklepikarze i najemni robotnicy, którzy od niedawna zaczęli się osiedlać w Pierwszej Stolicy.
W ciemnym, brudnawym pomieszczeniu nie było ani jednego Europejczyka. W powietrzu unosił się gryzący zapach smażonych śledzi i jakiegoś przypalonego tłuszczu, a przy niziutkich stolikach posilali się za pomocą pałeczek niscy skośnoocy ludzie z długimi warkoczami, wszyscy jak jeden mąż w niebieskich albo czarnych sukiennych kurtkach ze stojącym kołnierzykiem. Grzeczność i obawa przed poparzeniem warg nakazywały przy jedzeniu zupy wciągać ustami makaron ze świstem, toteż zewsząd dobiegało skupione siorbanie i ciamkanie, jakich nie usłyszałoby się nawet w najgorszej mordowni na Chitrowce.
Erast Pietrowicz zamówił zupę z płetwy rekina oraz smażone naleśniki z jajkami i kapustą. Czekając na jedzenie, bawił się beztrosko starym nefrytowym różańcem. Na rzucane z ukosa spojrzenia odpowiadał lekkim kręceniem głową, a kiedy przyniesiono mu miseczkę z zupą i talerzyk z chrupiącymi zwiniętymi naleśnikami, jął siorbać i ciamkać równie głośno jak pozostali goście.
Jadł długo, z apetytem, a następnie jeszcze co najmniej przez trzy kwadranse pił z zakopconego brązowego imbryka jaśminową herbatę. Wreszcie wstał, otarł spocone czoło nieświeżą chustką, położył na stole piętnastokopiejkówkę i przeszedł do sąsiedniego lokalu, gdzie podawano słodycze i grano w madżonga.
Читать дальше