Co teraz? Oszkalują go, przedstawią jako złodzieja, roześlą listy gończe po całej Europie.
Chociaż nie, złodzieja zeń nie zrobią – o teczce będą woleli zapomnieć.
I pościgu też nie zorganizują, nie chcą rozgłosu.
Ale będą nań polować, prędzej czy później znajdą go i zabiją. Czy to trudno znaleźć podróżnika, któremu towarzyszy japoński służący? A co zrobić z Masą? Zginie sam na Zachodzie.
A propos, gdzie on jest?
Erast Pietrowicz wyjął „Brégueta”. Do odjazdu zostały dwie minuty.
Na dworzec przyjechali w porę – asesor kolegialny (właściwie już były) zdążył nawet wysłać do „Anglii” pakiet na nazwisko panny Tolle – ale za kwadrans ósma, kiedy już siedzieli w przedziale, Masa się zbuntował: oświadczył, że jest głodny, nie ma jednak zamiaru jeść w wagonie restauracyjnym kurzych jaj, ohydnego krowiego masła i wilgotnego, przesiąkniętego dymem świńskiego mięsa. Wyprawił się zatem na poszukiwanie gorących obwarzanków.
Dzwon uderzył po raz trzeci, parowóz zagwizdał dziarsko, z całej mocy.
Żeby tylko skośnooki urwis nie zabłądził. Fandorin z niepokojem wychylił się przez okno.
O, jest tam, sunie po peronie z potężną papierową torbą. Głowę owinął czymś białym z dwóch stron: guz jeszcze nie zniknął, a teraz i na skroni ma siniaka.
Ale któż to z nim idzie?
Erast Pietrowicz zasłonił ręką oczy od słońca.
Wysoki, chudy, z gęstymi siwymi bokobrodami, w liberii.
Froł Grigorijewicz Wiediszczew, osobisty kamerdyner księcia Dołgorukoja! A ten co tu robi? Ach, co za pech!
Wiediszczew go zauważył, pomachał ręką.
– Panie Fandorin! Wasza wielmożność, ja po pana!
Erast Pietrowicz odsunął się od okna, ale zaraz się zawstydził. To głupie i bez sensu. No i trzeba zobaczyć, cóż to za cuda się dzieją.
Wyszedł na peron, trzymając teczkę pod pachą.
– Uff, ledwie zdążyłem…
Wiediszczew sapał, wycierając spoconą łysinę pstrokatą chustką.
– Jedźmy proszę pana, jaśnie oświecony czeka.
– Ale jakże p-pan mnie znalazł?
Młody człowiek obejrzał się na wagon, który powoli ruszał z miejsca.
Cóż, niech jedzie. Co za sens uciekać koleją, kiedy trasa podróży znana jest władzom? Nadadzą depeszę i aresztują na pierwszej stacji.
Trzeba będzie jakoś inaczej opuścić Moskwę.
– Nie mogę do księcia, Frole Grigorijewiczu. Moja sytuacja jest taka, że zmuszony jestem porzucić służbę… i… powinienem pilnie wyjechać. A księciu wszystko w-wyjaśnię w liście.
Tak, tak! Napisać o wszystkim do Dołgorukoja. Niech chociaż ktoś pozna tło całej tej strasznej i paskudnej historii.
– A po cóż papier marnować? – Wiediszczew dobrodusznie wzruszył ramionami. – Pańską sytuację ekscelencja bardzo dobrze zna. Pojedźmy, osobiście wszyściutko pan opowie. I o tym zbrodniu, żeby tak z piekła nie wyjrzał, i o tym, jak pana judasz policmajster oszukał.
Erastowi Pietrowiczowi zabrakło nagle tchu.
– Ale… jakimże to sposobem?! Skąd pan to wszystko wie?
– Mam swoje sposoby – odpowiedział mgliście kamerdyner. – O dzisiejszej pańskiej sprawie dowiedziałem się też w porę. Nawet swojego człowieka tam posłałem, żeby zobaczył, co się stanie. Nie widział go pan tam? Takiego w czapce, udawał pijanego. W ogóle to trzeźwiutki chłopina, kropli wódki do ust nie bierze, nawet na Paschę sobie nie pozwala. Dlatego właśnie go trzymam. No i ten mi powiedział, że pan kazał dorożkarzowi jechać na Briański. Oj, ledwie za panem nadążyłem. A odszukałem z bożą pomocą. Bo zobaczyłem w bufecie pańskiego skośnookiego, a tak to biegaj, człowieku, po wszystkich wagonach. Ja nie mam, szanowny panie, dwudziestu lat jak pan.
– Ale czy jego ekscelencja wie… jak delikatna jest to sprawa?
– Nic tu delikatnego nie ma, a sprawa najzwyklejsza, policyjna – odparł Wiediszczew. – Umówiliście się z policmajstrem, że aresztujecie podejrzanego, łotra, który się podawał za kupca z Riazania. Mówią, że to człek solidny, prawdziwy, znaczy się, Klonow, siedem pudów waży. A Karaczencew, barani łeb, zmarnotrawił czas i musiał pan sam karku nadstawiać. Szkoda, nie udało się łotra wziąć żywcem. Teraz się nie dowiemy, co tam złego zamyślał. No, dobrze chociaż, że pan, ojczulku, wyszedł z tego cały i zdrowy. Jaśnie oświecony już wszystko jak trzeba napisał, do Pitra, samemu miłościwemu panu. A co dalej, wiadomo: policmajstra, bałwana, przepędzą na cztery wiatry, mianują nowego, no a waszą wielmożność jeszcze nagrodzą. Wszystko bardzo proste.
– Bardzo p-proste? – upewnił się Erast Pietrowicz, patrząc pytająco w wyblakłe oczy staruszka.
– A cóż prostszego? Czy jeszcze coś było?
Fandorin pomyślał chwilę i orzekł:
– …Nie. Już nic nie było.
– No, widzi pan. A co to za teczuszka? Ładna rzecz. Pewnie zagraniczna robota?
– Teczka nie jest moja – otrząsnął się asesor kolegialny (żaden były, najprawdziwszy, jaki być może). – Chcę to wysłać do dumy miejskiej. Duża suma od anonimowego ofiarodawcy na dokończenie budowy świątyni.
– Bardzo duża? – Kamerdyner spojrzał uważnie na młodego człowieka.
– Prawie milion rubli.
Wiediszczew z aprobatą kiwnął głową.
– Oj, to się Władimir Andrieicz ucieszy. Będzie koniec kłopotów z tą świątynią, żeby ją licho wzięło. Już przestaną wyciągać z kasy miejskiej. – Zaczął się gorliwie żegnać. – Nie wymarli na Rusi dobrzy ludzie, niech ich Pan Bóg ma w swojej opiece, a po śmierci da im wieczne odpoczywanie.
Nagle Froł Grigorijewicz przypomniał sobie coś pilnego, bo przerwał robienie znaków krzyża i zaczął machać rękami:
– Jedźmy, Eraście Pietrowiczu, jedźmy, kochany. Jego ekscelencja powiedział, że bez pana do śniadania nie usiądzie. A z jedzeniem musi trzymać się ścisłego reżimu – o wpół do dziewiątej ma zjeść kaszkę. Na placu czeka kareta gubernatora, prędko będziemy na miejscu. O pańskiego Azjatę niech się pan nie martwi, zabiorę go do siebie, sam przecie też nie jadłem. Mam cały kociołek wczorajszego kapuśniaczka na podrobach – przewyborny. A te obwarzanki trzeba wyrzucić; po co się ciastem obżerać, brzuch od niego tylko rośnie.
Fandorin ze współczuciem popatrzył na Masę, który rozdymając nozdrza, błogo wciągał aromat z torebki. Biedaka czekała ciężka próba.
***
[1] – Przecież mówiłem. Masa, ikoo. Owari da [1] . Żegnam panów. Oficerowie z zabobonnym lękiem patrzyli, jak urzędnik i jego japoński służący idą ku drzwiom. Blady Gukmasow rzucił za nimi: – Fandorin, niech pan obieca, że nie użyje swego talentu detektywistycznego na szkodę ojczyzny. Erast Pietrowicz przez chwilę nic nie mówił. – Gukmasow, obiecuję, że nie zrobię nic, co mogłoby mi przynieść ujmę, i myślę, że to wystarczy. Asesor kolegialny zniknął za drzwiami, a Masa odwrócił się na progu, skłonił się uroczyście w pas i poszedł w ślady swego pana.
Masa, idziemy. Skończone (jap.).
[2]Przełożył Stanisław Łempicki.
[3]Górale kaukascy, walczący z Rosjanami.
[4]Przyjaciółmi.
[5]Chatach kaukaskich
[6]Gospodach.
[7]A zatem, po kolei (niem.).