Jaki jest sens trójwiersza, który intuicyjnie stworzyłem? Człowiek jest samotnym świetlikiem w bezkresnych mrokach nocy. Sam oświetla zaledwie maleńki wycinek przestrzeni, otoczony zimnem, ciemnością i strachem. Ale jeśli odwrócisz przerażony wzrok od czarnej ziemi pod stopami i spojrzysz w górę (wystarczy tylko - tylko! - unieść głowę), zobaczysz niebo usiane gwiazdami. Świecą równym, jasnym i wiecznym blaskiem. Nie jesteś w ciemnościach sam. Gwiazdy to twoi przyjaciele, pomogą ci i nie opuszczą cię w biedzie. A zaraz potem rozumiesz jeszcze jedno, nie mniej ważne: świetlik też jest gwiazdą, taką samą jak wszystkie inne. Te na niebie również widzą twoje światło i ono pomaga im cierpieć w mrokach wszechświata.
Moje życie pewnie się nie zmieni. Pozostanę taki jak dawniej - opanowany przez codzienne troski, banalne myśli i żądze. Ale w głębi duszy już zawsze będę miał pewność. Ona mnie uratuje i podtrzyma w trudnych chwilach. Nie jestem już płytką kałużą, którą może rozchlapać po ziemi silny powiew wiatru. Jestem oceanem i żadna burza piętrząca wściekłe fale nie naruszy spokoju moich tajemnych głębin.
Kiedy w końcu zrozumiałem to wszystko, moja dusza przepełniła się radością i przypomniałem sobie, że najwyższą cnotą jest wdzięczność. Pierwszą gwiazdą, której blask dostrzegłem w gęstej mgle, był Fandorin-san. Właśnie dzięki niemu stało się dla mnie jasne, że ja, Hintaro Aono, nie jestem obojętny Światu, że Wielkie Zewnątrz nie porzuci mnie na pastwę losu.
Jak wytłumaczyć człowiekowi wychowanemu w innej kulturze, że jest moim „onjiri”?W europejskich językach nie ma takiego słowa. Dzisiaj odważyłem się o tym porozmawiać, ale chyba bez większego skutku.
Czekałem na Fandorin-sana na pokładzie szalupowym, wiedząc, że przyjdzie tam ze sztangą równo o ósmej.
Kiedy się pojawił, ubrany w pasiasty trykot (trzeba mu będzie powiedzieć, że do ćwiczeń fizycznych lepiej nadaje się odzież luźna niż obcisła), podszedłem i nisko się ukłoniłem. „Co się stało, monsieur Aono? - zapytał zdumiony. - Dlaczego zrobił pan skłon i nie może się wyprostować?” Nie potrafiłem rozmawiać w takiej pozycji, więc wyprostowałem się, chociaż oczywiście w takiej sytuacji powinienem był pozostać w ukłonie dłużej. „Wyrażam panu swoją bezgraniczną wdzięczność” - powiedziałem bardzo zdenerwowany. „Niechże pan da spokój". Machnął lekceważąco ręką. Bardzo spodobał mi się ten gest: Fandorin-san chciał pomniejszyć okazane mi dobrodziejstwa i uwolnić dłużnika od poczucia zbytniej wdzięczności. Każdy szlachetnie wychowany Japończyk postąpiłby tak na jego miejscu. Ale Fandorin-san osiągnął skutek wręcz przeciwny: moja dusza przepełniła się jeszcze większą wdzięcznością. Powiedziałem, że nigdy nie zdołam spłacić długu, który wobec niego zaciągnąłem. „Jaki tam dług. - Wzruszył ramionami. - Po prostu chciałem osadzić tego nadętego indyka”. (Indyk to taki paskudny amerykański ptak; zabawnie chodzi, jakby był niezwykle z siebie dumny). Po raz kolejny doceniłem delikatność rozmówcy, ale musiałem koniecznie wytłumaczyć, jak bardzo jestem mu zobowiązany. „Dziękuję, że uratował pan moje marne życie. - Pokłoniłem się znowu. - Po trzykroć dziękuję za to, że ocalił pan mój honor. I nieskończenie wiele razy za to, że otworzył pan moje trzecie oko, którym ujrzałem to, czego wcześniej nie dane mi było widzieć”. Fandorin-san popatrzył (zdaje się, że z pewnym niepokojem) na moje czoło, zupełnie jakby oczekiwał, że otworzy się tam i mrugnie do niego jakieś trzecie oko.
Powiedziałem, że jest moim „onjin” i że moje życie należy teraz do niego, czym chyba jeszcze bardziej go wystraszyłem. „Jakże marzę o tym, żeby znalazł się pan w śmiertelnym niebezpieczeństwie i żebym pana uratował, jak pan uratował mnie!” - zawołałem. Przeżegnał się i powiedział: „Może lepiej nie. Jeśli nie sprawi to panu różnicy, proszę marzyć o czymś innym".
Rozmowa się nie kleiła. Zdesperowany krzyknąłem: „Zrobię dla pana wszystko, czego pan zażąda!” I uzupełniłem przysięgę, żeby później nie było jakichś nieporozumień: „O ile nie przyniesie to szkody cesarzowi, mojej ojczyźnie i honorowi rodu”.
Słowa te wywarły na Fandorin-sanie nieoczekiwane wrażenie. Wybuchnął śmiechem! Nie, nigdy jednak nie zrozumiem czerwonowłosych. „W porządku - powiedział, ściskając mi dłoń. - Skoro tak pan nalega, niech będzie. Z Kalkuty zapewne popłyniemy do Japonii razem. Może pan spłacić swój dług, udzielając mi lekcji japońskiego”.
Niestety, Fandorin-san nie traktuje mnie poważnie. Chciałbym się z nim zaprzyjaźnić, ale on znacznie bardziej niż mną interesuje się starszym nawigatorem Foxem, człowiekiem ograniczonym i mało inteligentnym. Mój dobroczyńca spędza sporo czasu w towarzystwie tego gaduły, uważnie słucha marynarskich przechwałek i historii miłosnych, chodzi nawet z Foksem na wachtę! Szczerze mówiąc, jestem zły. Dzisiaj na własne uszy słyszałem, jak Fox relacjonował swój romans z „japońską arystokratką” z Nagasaki. Wspomniał o małych piersiach, czerwonych ustach i reszcie wdzięków „miniaturowej laleczki” - pewnie taniej dziwki z dzielnicy portowej. Dziewczyna z dobrej rodziny nie zamieniłaby z tym barbarzyńcą ani słowa! A najgorsze, że Fandorin-san słuchał z żywym zainteresowaniem. Chciałem się wtrącić, ale podszedł kapitan Cliff i odprawił Foxa w jakiejś pilnej sprawie.
Ach, tak! Nie napisałem jeszcze o pewnym ważnym wydarzeniu z życia statku. Proszę, świetlika zaślepia własny słaby blask, nie pozwala postrzegać świata we właściwych proporcjach.
A przecież w przeddzień opuszczenia Bombaju wydarzyła się prawdziwa tragedia, w porównaniu z którą wszystkie moje przeżycia zdają się mało istotne.
O wpół do dziewiątej rano, kiedy statek podnosił już kotwice i rzucał cumy, kapitan Cliff otrzymał z brzegu pilną depeszę. Stałem na pokładzie i patrzyłem na Bombaj - miasto, które odegrało w moim życiu tak ważną rolę. Chciałem, żeby jego panorama na zawsze zapadła mi w serce. I tak przypadkiem stałem się świadkiem następującej sceny. Kapitan przeczytał depeszę i w mgnieniu oka twarz mu się zmieniła. Nigdy jeszcze nie widziałem czegoś podobnego! Jakby aktor teatru no zdjął maskę Groźnego Wojownika i włożył maskę Bezdennej Rozpaczy. Czerwona od wiatru, grubo ciosana twarz wilka morskiego zadrżała. Kapitan wydał z siebie jęk, czy może wycie, i zaczął miotać się po pokładzie.
- Oh God! - krzyknął ochrypłym głosem. - My poor girl!
Następnie zbiegł z mostka na dół - jak się potem okazało, do swojej kajuty.
Przygotowania do odbicia od brzegu przerwano. Śniadanie zaczęliśmy jak zwykle, ale pierwszy oficer się spóźniał. Wszyscy mówili tylko o dziwnym zachowaniu kapitana i usiłowali zgadnąć, co takiego było w telegramie. Regnier-san zajrzał do salonu, kiedy posiłek dobiegał już końca. Wyglądał na zdenerwowanego. Okazało się, że jedyna córka Cliff-sana (pisałem już, że kapitan świata poza nią nie widzi) doznała mocnych poparzeń podczas pożaru, który wybuchł w pensjonacie. Lekarze obawiają się o jej życie. Oficer powiedział, że Mr Cliff zupełnie stracił głowę. Postanowił natychmiast opuścić „Lewiatana” i wrócić do Anglii najbliższym statkiem pocztowym. Uważa, że powinien być razem z córką. Regnier-san wciąż powtarzał: „Co teraz będzie? Ależ pechowy rejs!” Usiłowaliśmy go pocieszyć.
Przyznaję, że nie pochwalam decyzji kapitana. Rozumiem jego ból, ale człowiek, któremu powierzono zadanie, nie ma prawa kierować się uczuciami natury osobistej. Szczególnie jeśli jest kapitanem i odpowiada za statek. Co się stanie ze społeczeństwem, jeśli cesarz, prezydent albo premier przedłoży sprawy osobiste nad obowiązek? Wyniknie chaos, a sensem i obowiązkiem władzy jest walka z chaosem i budowanie harmonii.
Читать дальше