– Toteż właśnie – odparłam z satysfakcją i sięgnęłam po kartkę z zapiskami. – I teraz ten cały dialog przestępczy staje się wreszcie zrozumiały!
Zrelacjonowałam im rozmowę Baltazara z panem Lucjanem, korygując wnioski. Jasne już było, że „on” to wymarzeniec, który im ostro wszedł w paradę. Zarazem wszedł także w posiadanie bursztynów, które przedtem leżały u zabitego Frania. Na litość boską, cóż to miało znaczyć?!
– Nie chcę cię martwić, ale wygląda na to, że obaj twoi… no, towarzysze życia… wdali się w grubsze afery – zauważyła Ania. – Czy wywierasz zły wpływ…? Sądząc po mnie, chyba tak? Pan jak się czuje? – zwróciła się do Kocia.
– Nijak – odparł Kocio. – To znaczy całkiem dobrze. Silnych skłonności przestępczych w sobie nie dostrzegam. I mam nadzieję, że uda mi się nikogo nie zabić. Ale widzę wyraźnie, że bezpośredni sprawcy i świadkowie zaczynają nam się wykruszać, jeden został, Baltazar…
– I Terliczak – przypomniałam.
– I Terliczak. W oddaleniu od złotej muchy może się uchowa. Zaraz, teraz na mnie kolej. Bardzo dobrze, że tam pojechałem, do tego Artura, okazuje się, że on o bursztynach już wiedział, Orzesznik nawiązał z nim kontakt. Wiedział zresztą wcześniej, złota mucha zrobiła się sławna prawie od urodzenia, nie widział jej, ale o niej słyszał i sam poddał myśl częściowego oszlifowania. Baltazara też zna, kiedyś coś dla niego przemycał, a teraz liczył się z tym, że przemyci ponownie. Zaraz, to nie wszystko. Ja też, jak się okazuje, dawno temu o tej sprawie mętnie słyszałem, ale nie wiedziałem wtedy, o co chodzi, a teraz już rozumiem, dlaczego tych bursztynów do tej pory nie sprzedali. Cały czas istnieje podobno ich prawdziwy właściciel, jakaś rodzina tamtych zamordowanych…
– A wydawało mi się, że mówią coś o ukręcaniu łba! – przypomniałam sobie gwałtownie. – Tej rodzinie czy jak…?
– Możliwe. W każdym razie skojarzyłem te rzeczy. Arturowi w oczy powiedziałem, że bursztyn ze złotą muchą… dołożyłem pozostałe, na wszelki wypadek… jest dowodem paru zbrodni, pięć osób już przy nim padło, chce być szósty, proszę bardzo. Nie chce. Wycofał się.
– No to jedną drogę mają zamkniętą – skomentowała Ania i zjadła ostatnią rodzynkę, czym sprawiła mi wielką ulgę. – Całe szczęście. Ponadto mam obawy, że lada chwila będziemy musieli mówić o nich w liczbie pojedynczej. Chyba już najwyższy czas na policję.
Moja wyobraźnia wystartowała ze świstem. Oczyma duszy ujrzałam przesłuchania wszystkich podejrzanych z Idusią na czele. Uszami duszy usłyszałam ich słowa.
– Już widzę, jak im to świetnie wyjdzie – powiedziałam zgryźliwie. – Ja mogę puścić farbę, dlaczego nie, i co z tego? Sama wiesz, że dowodów żadnych nie mamy, wyłącznie gadanie i prywatne wnioski. A oni się wyprą jak amen w pacierzu.
– Złota mucha stanowi dowód!
– Doskonale, znajdą ją u Idusi…
– Pytanie, czy znajdą – mruknął Kocio.
– Załóżmy, że znajdą. I co? Skąd się u niej wzięła? Ona rąbnęła Frania? A wymarzeniec też się wyprze, nie ma z tym nic wspólnego, złotą muchę Idusia miała już dawno, została jej po Kajtku, co z nią robiła, on nie wie. Nikt go przy niej nie widział…
– Ja widziałam.
– Za gacha robić ma prawo.
– Hindus zaświadczy, że przedtem leżały u Frania!
– A jak nie zaświadczy? Być był, w łeb dostał, ale nic nie widział. Może twierdzić, że nawet mnie tam nie było, nikogo nie było, oprzytomniał i sam wyszedł…
– No nie, tak nie można – powiedziała Ania z niezadowoleniem po chwili namysłu. – Ale trochę racji masz. Wszyscy muszą zacząć mówić.
– Może Baltazar zacznie, skoro się boi – wtrącił Kocio.
– Natychmiast trzeba z nimi pogadać prywatnie! – zawyrokowałam stanowczo. – Niech ten cały, jak mu tam…? Bieżan, niech przyjdzie, posłucha i coś doradzi. Wygląda przyzwoicie. Dzwonić…?
– Opamiętaj się – zmitygowala mnie Ania. – Czy wiesz, która jest godzina? Policjant to jednak też człowiek…
* * *
Hindus został przesłuchany z lekkim opóźnieniem, wynikłym z założenia, że mieszka w hotelu. Nic podobnego, w żadnym hotelu nie mieszkał, wynajmował sobie prywatny lokal na Mokotowie, oficjalnie jeden pokój, a nieoficjalnie cały apartament, którego właściciele przenieśli się chwilowo do cioci staruszki dla obdarzenia jej opieką.
Energiczniej złapano się za niego, kiedy laboratorium przysłało wyniki badań. Na lwiej łapie szafy u denata spoczywał osobnik kolorowy płci męskiej i skojarzenie kapitan miał natychmiastowe. Nie wysyłał mu żadnych wezwań, nie miał cierpliwości czekać, zabrał Górskiego i pojechał na ulicę Chocimską.
Zważywszy iż był to wczesny poranek, godzina zaledwie dziewiąta, Hindusa zastali w domu, ściśle biorąc w łazience. Drzwi otworzyła im energiczna młoda dama w eleganckim fartuchu roboczym i z odkurzaczem w ręku, zażądała pokazania legitymacji, przeczytała je uważnie i poprosiła panów do wnętrza.
– Zanim on wyjdzie z tej łazienki, pewnie panowie zechcą stwierdzić, kim ja jestem i co tu robię – wyraziła przypuszczenie. – Proszę, mój dowód… Sprzątam, czasem gotuję i tak dalej. Mam dwoje dzieci w wieku szkolnym, osiem lat, bliźnięta, korzystam z czasu, kiedy są w szkole. Angielski znam bardzo dobrze i dlatego zatrudniam się u cudzoziemców. Z chlebodawcami nie sypiam. Mam męża. Coś jeszcze?
– Nie, dziękujemy, to na razie wystarczy – odparł kapitan. – Kiedy on wyjdzie?
– Lada chwila. Za jakie pięć minut, bo już pół godziny siedzi.
– Może pani go zawiadomi…?
– Co też pan? Żeby siedział dłużej ze strachu? On nerwowy.
– Długo pani tu już pracuje?
– Prawie pół roku.
– I tylko przed południem? Wieczorem nie?
– Nie mogę ze względu na dzieci. Ale dwa razy mnie poprosił, żebym przyszła, bo robił przyjęcie, pomogła, podała i tak dalej. Załatwiłam sobie, z dziećmi mąż posiedział, dwa razy na pół roku to niezbyt dużo. Może panów czymś poczęstować? Jeszcze wcześnie… Może kawa?
– Nie, dziękujemy. Nie przytrafiło mu się przypadkiem ostatnio coś osobliwego?
Dziewczyna, wciąż z rurą odkurzacza w ręku, wsparła się na wysokim oparciu krzesła i popatrzyła z zainteresowaniem.
– A, to pewnie panowie o to… Owszem, przedwczoraj rano zastałam go tu jak obraz nędzy i rozpaczy. Łeb omotany bandażem, oczka podsiniałe, roztrzęsiony, powiedział, że miał wypadek i wcale z łóżka nie wstanie. Na popołudnie kazał sobie sprowadzić pielęgniarkę, a całe ubranie musiałam do pralni oddać. Zakrwawione. Nie wiem, co się stało, nie był rozmowny.
W drzwiach od łazienki szczęknęła klamka, Hindus najwidoczniej zaczął wychodzić. Dziewczyna oderwała się od krzesła.
– Powiem mu, że panowie czekają. Nie wiem, gdzie on będzie z panami rozmawiał, pewnie w gabinecie. Pójdę warczeć w sypialni, podsłuchiwać nie mam ochoty.
Dobrze zgadła, Hindus, zachłysnąwszy się jakby w pierwszej chwili, rzeczywiście zaprosił kapitana i podporucznika do gabinetu. Bandaża na głowie nie miał, tylko duży plaster, przylepiony na czole, trochę z boku, blisko włosów. Gestem wskazał fotele i sam usiadł czym prędzej. Wyglądało to tak, jakby nie mógł wydać z siebie głosu, a zarazem ugięły się pod nim nogi. Z sypialni zaczął dobiegać warkot odkurzacza.
– Co pan robił w piątek między godziną szesnastą a dwudziestą? – zaczął bez wstępów podporucznik, bo miał lepszy akcent angielski niż kapitan.
Читать дальше