– Branża łowcy nagród?
– Nieruchomości – skorygował Komandos. – Spotykam się z moim prawnikiem. Ma dla mnie dokumenty do podpisania.
– Kupujesz dom? Otworzył mi drzwi.
– Biurowiec w Bostonie.
Rossini to znakomita restauracja w Burg. Sympatyczna mieszanka – elegancka przytulność, lniane obrusy, serwetki i jedzenie najwyższej klasy. W głębi sali, przy niewielkim dębowym barze, stało kilku mężczyzn w garniturach. Parę stolików było już zajętych. Wiedziałam, że za pół godziny zrobi się tu tłoczno.
Komandos zaprowadził mnie do baru i przedstawił swojemu prawnikowi.
– Stephanie Plum – powtórzył adwokat. – Wyglądasz znajomo.
– Nie zamierzałam spalić domu pogrzebowego – zastrzegłam się. – To był wypadek. Pokręcił głową.
– Nie, to nie to. – Nagle się uśmiechnął. – Mam. Byłaś zamężna z Dickiem Orrem. Pracował u nas krótko.
– Wszystko, co robił Dick, trwało krótko – zauważyłam. Zwłaszcza nasze małżeństwo. Świnia.
Dwadzieścia minut później Komandos skończył załatwiać interesy, a jego prawnik dopił drinka i wyszedł, ruszyliśmy więc do stolika. Komandos był tego dnia czarny. Czarny T-shirt, czarne spodnie, czarne buty i czarna żeglarska kurtka. Nie zdjął jej i wszyscy obecni wiedzieli dlaczego. Komandos nie należał do ludzi, którzy zostawiają broń w schowku obok kierownicy.
Złożyliśmy zamówienie i mój mentor odchylił się na swoim krześle.
– Nigdy nie mówisz o swoim małżeństwie.
– Ty nie mówisz o niczym. Uśmiechnął się.
– Dyskrecja.
– Byłeś kiedykolwiek żonaty?
– Dawno temu.
Nie spodziewałam się takiej odpowiedzi.
– Dzieci?
Przyglądał mi się całą minutę, nim odparł:
– Mam córkę. Dziewięć lat. Mieszka z matką na Florydzie.
– Widujesz ją?
– Kiedy jestem w tamtych stronach.
Kim był ten człowiek? Posiadał na własność biurowce w Bostonie. I był ojcem dziewięcioletniej dziewczynki. Z trudem dopasowałam tę wiedzę do mojego obrazu Komandosa – handlarza bronią – łowcy nagród.
– Opowiedz mi o bombie – zmienił temat. – Odnoszę wrażenie, że mam braki w informacjach na temat twojego życia.
Przedstawiłam mu swoją teorię.
Wciąż siedział w swobodnej pozie, ale jego usta zacisnęły się groźnie.
– Bomby to nic dobrego, dziecinko. Są naprawdę paskudne. Mogą zatruć życie.
– Masz jakieś propozycje?
– Owszem. Zastanawiałaś się kiedyś nad wakacjami? Zmarszczyłam nos.
– Nie stać mnie na wakacje.
– Dam ci zaliczkę za usługi. Poczułam rumieniec na twarzy.
– Co się tyczy tych usług… Zniżył głos:
– Nie płacę za usługi, które masz na myśli.
O rany.
Zajęłam się swoim makaronem.
– I tak bym nie pojechała. Nie odpuszczę sobie wuja Freda. Poza tym gdzie miałabym zostawić Reksa? Nie mówiąc już o tym, że zbliża się Halloween. Nie chciałabym tego stracić.
Halloween to jedno z moich ulubionych świąt. Kocham rześkie powietrze, dynie i makabryczne ozdoby. Gdy byłam dzieckiem, nigdy nie zależało mi na słodyczach, które zbiera się po domach. Szalałam na punkcie przebierania. Być może kryje się w tym jakaś prawda o mojej osobowości, ale dajcie mi tylko maskę, a poczuję się szczęśliwa. Nie jedną z tych paskudnych, gumowych maszkar, zakrywających całą głowę, pod którymi człowiek oblewa się potem. Najbardziej lubię opaski na oczy, w których wygląda się jak Zorro. A do tego odpowiednio pomalowana twarz.
– Nie chodzę już oczywiście po domach i nie straszę ludzi, żeby wyciągnąć od nich słodycze – wyjaśniłam, dziobiąc kawałek kiełbasy. – Idę do moich rodziców i sama rozdaję słodkości. Przebieramy się z babcią Mazurową, żeby dzieci miały ubaw. W zeszłym roku ja byłam Zorro, a babka odgrywała Cruellę Demon. W tym roku przebierze się chyba za którąś ze Spice Girls.
– Widzę cię w przebraniu Zorro – oświadczył Komandos.
Zorro to jeden z moich ulubionych bohaterów. Zorro jest niesamowity.
Na deser wzięłam sobie tiramisCE, ponieważ to Komandos płacił i ponieważ u Rossiniego przyrządzali orgazmiczne tiramisCE. Komandos oczywiście zrezygnował z deseru, nie chcąc zatruwać organizmu cukrem. Nie pragnął bynajmniej posiadać na swoim płaskim jak deska brzuchu maleńkiej fałdki. Zgarnęłam ostatnie okruchy ciasta z kremem i sięgnęłam pod stół, by dyskretnie rozpiąć górny zatrzask dżinsów.
Nie jestem fanatyczką zgrabnej figury. Prawdę mówiąc, nie mam nawet w domu wagi. Oceniam stan swego ciała po łatwości, z jaką wciskam się w spodnie. I choć stwierdziłam to z niechęcią, dżinsy właściwie w ogóle na mnie nie wchodziły. Potrzebna mi była skuteczniejsza dieta. I program ćwiczeń fizycznych. Jutro, pomyślałam. Zacznę od jutra. Nie ma już mowy o wjeżdżaniu windą na pierwsze piętro czy pączkach na śniadanie.
Przyglądałam się Komandosowi, kiedy odwoził mnie do domu, obserwując szczegóły jego postaci w błysku reflektorów samochodowych i blasku lamp ulicznych. Nie nosił sygnetów na palcach. Na lewym nadgarstku zegarek. Szeroka nylonowa opaska na czole. Ani śladu kolczyków tym razem. Wokół oczu siatka cieniutkich zmarszczek. Skutek słońca, nie wieku. Zakładałam z dużą dozą prawdopodobieństwa, że ma od dwudziestu pięciu do trzydziestu pięciu lat. Nikt nie wiedział tego dokładnie. Nikt też nie mógł powiedzieć nic konkretnego o jego przeszłości. Przemierzał bez trudu zakazane zaułki Trenton niczym swój teren łowiecki, krążąc po slumsach i dzielnicach etnicznych. Ale tego wieczoru tamten Komandos zniknął. Tego wieczoru bardziej przypominał kogoś z Wall Street.
Droga powrotna do domu upłynęła w milczeniu. Komandos skręcił na parking, a ja tymczasem rozejrzałam się szybko, szukając wzrokiem niebezpiecznych osobników. Nie dostrzegłam nikogo i otworzyłam drzwi, nim wóz zatrzymał się na dobre. Nie było sensu pozostawać w ciem-
222 ności, sam na sam z Komandosem. Kuszenie losu. Zrobiłam już z siebie idiotkę ostatnim razem, kiedy się niemal upiłam.
– Spieszno ci gdzieś? – spytał.
– Mam parę rzeczy do zrobienia. Zamierzałam wysiąść z wozu, kiedy chwycił mnie za kark.
– Uważaj na siebie – powiedział.
– T-t-tak – zająknęłam się.
– I masz nosić broń.
– Tak.
– Załadowaną.
– Okay, załadowaną. Cofnął rękę.
– Słodkich snów.
Pobiegłam do wejścia, ruszyłam schodami na górę, wpadłam do mieszkania i zadzwoniłam do Mary Lou.
– Potrzebuję pomocy na czatach – wyjaśniłam. – Czy Lenny może posiedzieć z dzieciakami?
Lenny jest mężem Mary Lou. Miły facet, ale nie ma zbyt wiele pod stropem. Jego żonie to nie przeszkadza. Bardziej ją interesuje to, co chłop ma niżej.
– Kogo obserwujemy?
– Morellego.
– Och, kochanie, więc już słyszałaś?
– Co miałam słyszeć?
– Oho! Nie słyszałaś?
– Co? Co, do diabła?
– Terry Gilman.
Ciach. Strzał prosto w serce.
– Co Terry?
– Plotka głosi, że widziano ją zeszłej nocy z Joem. Jezu, w Burg nic się nie ukryje.
– Znam tę historię. Coś jeszcze?
– To wszystko.
– Jest też zaangażowany w jakąś robotę, która ma związek ze zniknięciem wuja Freda. Nie chce mi nic powiedzieć.
– Dupek.
– Fakt. I to po tym, jak ofiarowałam mu kilka najlepszych tygodni swego życia. Tak czy siak, pracuje chyba w nocy, więc pomyślałam sobie, że sama sprawdzę, co kombinuje.
– Przyjedziesz po mnie porschem?
– Porsche uległ awarii. Miałam nadzieję, że poprowadzisz – wyjaśniłam. – Boję się, że Morelli może rozpoznać buicka.
Читать дальше