będzie po trzynaste. Osobiście, przez całe lata, byłam świadkiem następujących wydarzeń: primo, jest kowal na wyścigach. Znam go, porządny człowiek i zdaje się, że najlepszy kowal w Europie. Nie ma takiego trenera, takiego dżokeja i w ogóle takiego pracownika stajni, który nie chciałby być z kowalem w jak najlepszych stosunkach. Dawali mu ostatnią gonitwę, stałam za nim do kasy, dwie stówy w ręku trzymał, przypominam panu, że wtedy stawka wynosiła dwadzieścia złotych, widziałam co stawia i stawiał na to, co mu dawali. Nie przypominam sobie wypadku, zęby to przyszło i nie wierzę, że oszukiwali go złośliwie. Secundo: był taki kulturalno-oświatowy dla chłopaków, uczniów, praktykantów i tak dalej, od niego zależała ich egzystencja, czas wolny, odpoczynek, rozrywki i tym podobne, zasługiwali mu się wszyscy z całej siły. I tez mu dawali, wszystkie gonitwy. Sprawdzało się mniej więcej jak trzy do ośmiu, czasem cztery, to znaczy na osiem gonitw trzy do czterech mógł trafić, przy czym to samo trafić to i ja umiałam sama z siebie, z programu wychodziło. To co oni wiedzą? Jak mogą przy tej wiedzy robić gonitwy?
– Zaraz. Ale jest tam, zdaje się, jakaś komisja…
– Jest – przyświadczyłam sucho. – Komisja Techniczna. Ciało zbiorowe, cieszące się głęboką niechęcią całego toru.
– Dlaczego? – zdziwili się obaj równocześnie.
– Z racji postępków albo nagannych, albo nie do pojęcia. Komisja Techniczna to powinni być fachowcy. Znawcy. Albo kantują, albo tacy z nich znawcy, jak z koziego ogona trąba, ja widzę, ze dżokej trzyma konia i robi głupie sztuki, a oni nie? To co, oczu nie mają? Spieszają i karzą grzywnami chłopaczka, który piąty raz jedzie, a nie dostrzegają dżokeja, który pięćdziesiąty raz chowa konia? Naród upiera się bardzo, że sami grają i tak decydują, jak im z tej gry wypada, skłonna byłabym w tym miejscu zgodzić się ze vox populi ma sens, osobiście jednak mniemam, ze siedzą tyłem do toru i w ogóle nie patrzą na gonitwę, a na monitorze, zamiast wyścigu, oglądają kryminał. Ale o Komisji Technicznej słowa nie powiem, niech pan się dowiaduje od kogoś innego. Pańscy ludzie tam chodzą, muszą mieć własne zdanie, ich niech pan zapyta. Jak tam u nich siedziałam, zachowywali się przyzwoicie i komentowali gonitwę zupełnie sensownie…
– A siedziała tam pani?
– Parę razy się zdarzyło. Zachowywali się bardzo właściwie. W ogóle prywatnie są to jednostki nawet sympatyczne i przyzwoite, nie wiem, co w nich wstępuje, jak mnie tam nie ma i przeistaczają się w zbiorowość. Zaczynam mieć złe zdanie o każdej zbiorowości.
– Nie pani jedna…
– Dziennikarze natomiast, którzy piszą w prasie… Proszę pana, mojego zdania o naszych dziennikarzach ja panu nie wyjawię, bo musiałabym używać słów omijanych w słownikach do dzisiejszego dnia. Ja ich tam widuję, wiem, którzy to są i co robią. Ich artykuły są ściśle uzależnione od ich osobistych sukcesów i klęsk, jak im szlag trafi zakulisowe informacje i przegrają, napadają na straszne kanty, jeśli wygrają, wszystko jest w porządku. Wywiad któryś przeprowadził z jednym z czołowych dżokejów i w tym wywiadzie napisał, że ówze dżokej do swojej żony, jadącej w tej samej gonitwie w charakterze starszego ucznia, na wirażu wołał:,,przyśpieszaj, kochanie!” Co do „przyśpiesza,” nikt się nie czepiał, ale to,,kochanie” rozśmieszyło do wypęku cały tor. Szkoda, że nie dołożył jeszcze „moja najdroższa żoneczko”. Już to widzę, czasu ma pan ułamki sekund, idiotka panu nawala, zwraca się pan do niej ze słowami wytwornej czułości… Ma pan żonę?
Józio Wolski wzdrygnął się gwałtownie
– Mam – przyznał się. – Bardzo ją kocham. Ale zgadzam się, że najłagodniejsze słowo, jakie nasuwa mi się na myśl, to „kretynko”. Też na ka…
– No to co ja jeszcze muszę pan j tłumaczyć?
Janusz, wyraźnie rozbawiony, otworzył następną butelkę wina.
– Miniony reżim sprawił, że nie ja to prowadzę – oznajmił z wielką uciechą. – Zostają mi same rozrywki. Józiu, za twoje powodzenie!
– Ty się tak nie ciesz, jak prosię w deszcz – ostrzegł jadowicie Józio Wolski. – Już ja się postaram, żebyś robił za konsultanta. Zaraz, bądźcie ludźmi, niech ja zmienię taśmę.
Wykorzystując chwilowy brak oprzyrządowania technicznego, otwarcie i bez ogródek wyjawiłam, co myślę ogólnie o poruszonych kwestiach. Musiałam się śpieszyć, bo podkomisarz Wolski zmieniał taśmę z wielką wprawą.
– Temat nam się rozrasta, więc niech ja załatwię to, co ma jakieś granice – powiedział prosząco. – Niech pani powie, co było dzisiaj. Dokładnie, z detalami.
Opowiedziałam mu wszystko szczegółowo. Z góry nastawiłam się, że będę to powtarzała jeszcze parę razy, ale rzecz dotyczyła wyścigów, więc nie przewidywałam znudzenia. Rzetelnie przypomniałam sobie każdą kolejną chwilę i nie pominęłam ani przestraszonego chłopczyka, ani krótkiej pogawędki Sarnowskiego i Białasa.
– Sarnowski i Białas to kto?
– Dwóch najlepszych dżokejów na torze, prezentujących także wyższy poziom inteligencji. O Sarnowskim krążą plotki, że on rządzi. Talent ma wielki i osobiście podejrzewam, że zawarł układ z trenerem. W byle jakich gonitwach może robić co chce, ale te większe, imienne, ma potraktować poważnie. Derby, Wielką Warszawską, Oaks może, Sac-a-Papier, Wiosenną i tak dalej. I traktuje, Derby wygrał. Główną jego sztuką jest chowanie koni, a śmiertelnym wstrętem napawa go wygrywanie w charakterze faworyta. Jeśli jest ostro grany, prawie na sto procent można przyjąć, że nie przyjdzie. Jeśli nikt go nie tyka, szansa, że wygra, jest wielka. Trenera ma doskonałego i doznaję wrażenia, że ani jeden jego koń nie został do tej pory rzetelnie wyjechany. Białas podobnie, niższe grupy jego stajni można sobie darować, wielkie nagrody wygrywa raz za razem. Podobno stanowią spółkę.
– A kto to jest Bazyli?
– A o tym właśnie nie wiem nic. Takie imię na wyścigach nie istnieje. Moja wiedza, poglądy oraz przypuszczenia kończą się w tym miejscu jak nożem uciął. Pojęcia nie mam o żadnym Bazylim. – To już wszystko o dniu dzisiejszym?
– Nie. Jeszcze Miecio.
– Co to jest Miecio?
– Jednostka zaprzyjaźniona. Od razu panu powiem, że spytałam Miecia, czy mogę na niego donosić, udzielił przyzwolenia bez namysłu, co prawda był na bani, ale nie aż takiej, żeby nie wiedzieć, co mówi. Miecio coś wie, na informacje, że Derczyk nie żyje, dostał szoku, dlatego zresztą potem się urżnął. Nie wiem co Miecio wie, nie chciał powiedzieć, może panu wyzna. Mam jego adres i telefon, zapomniałam gdzie pracuje, ale z zawodu ma coś wspólnego z rolnictwem. Rolnictwem, nie rolnictwem, w każdym razie z przyrodą.
W celu podyktowania mu danych o Mieciu musiałam udać się do własnego mieszkania i znaleźć notes. Telefon dzwonił jak wściekły.
– Słuchaj – powiedziała Maria z tamtej strony – Miecio… Jezus Mario, ja nie mogę! Miecio jest w szpitalu, był napad na niego!…
* * *
– Pytał mnie jeden na dole, czy on ma dobrze w głowie – powiedział Waldemar, gestem brody wskazując Jurka. – Widział jego program i miał wątpliwości, czy on jest normalny.
Jurek był zły jak piorun, bo w drugiej gonitwie przegrał. Miał dość osobliwy zwyczaj obcinać program dookoła i jeszcze do tego odcinać mu rogi. Druga gonitwa była tak wydrukowana, że razem z rogiem odciął ostatniego konia, który właśnie wygrał.
– A skąd ja miałem wiedzieć, że on tu idzie! – powiedział z irytacją.
– A po co go odciąłeś? – wytknęłam. – To już drugi raz, o ile pamiętam, odcinasz wygrywającego konia! Po diabła tak to wystrzygasz dookoła, kiedyś dystans wyrzuciłeś!
Читать дальше