Rozejrzałem się dookoła, tak samo jak wczoraj w Princess Garden panował spokój. Daleko stąd, bardzo daleko, widziałem, jak dwaj ogrodnicy krzątali się przy jakimś klombie. Trzeci ścinał trawę małą kosiarką, której silnik wypełniał warkotem cała kotlinę. Przy kwietnym zegarze spacerowała para zakochanych: zapewne jacyś urzędnicy, którzy przed pójściem do pracy całowali się w tym odludnym miejscu i zapewniali się o dozgonnej miłości.
Wyszedłem z parku.
* * *
– O jaką łopatkę chodzi, sir?
Sam nie wiedziałem i machnątem ręką, dając do zrozumienia, że zostawiam wybór handlarzowi żelastwa, starszemu mężczyźnie, z łysą głową i fioletowym nosem, na którym tkwiły staroświeckie binokle.
– Do czego ma służyć, sir?
Nie mogłem mu powiedzieć, że mam zakopać pod trawnikiem jakiegoś pana.
– Jadę na kemping – odparłem.
– Rozumiem.
Wyjął z przegródki dwie składane łopatki. Były to solidne narzędzia z grubego żelaza, o krótkich trzonach zakończonych trójkątnym uchwytem. Obie łopatki różniły się tylko wymiarami. Wybrałem mniejszą, zapakował mi ją fachowo w karbowaną tekturę.
Czułem, że mój plan jest bez sensu, ale od początku tej całej historii systematycznie wybierałem rozwiązania odbiegające od tych, jakie dyktuje zdrowy rozsądek. Stojąc nad zwłokami Faulksa pomyślałem sobie, że gdyby udało mi się odwlec o czterdzieści osiem godzin odkrycie trupa, mógłbym mimo strajku wrócić do Francji. Ułożyłem sobie fantastyczną trasę: dojechać autostopem do wybrzeży Atlantyku, wynająć łódź rybacką i popłynąć do Irlandii. Tam wsiąść do pociągu, który prawdopodobnie kursuje normalnie, bo nie ma chyba strajku, i dojechać do Shannon, wielkiego międzynarodowego lotniska, na którym zatrzymywały się samoloty wielkich transoceanicznych linii. Na to trzeba było czterdziestu ośmiu godzin. A może i mniej… Wystarczyło trzydzieści godzin. Zamiast myśleć o autostopie, mogłem kupić motorower. Byłoby to pewniejsze. Jak długo trzeba jechać do Glasgow?
Wychodząc ze sklepu z artykułami żelaznymi, stwierdziłem ze zdziwieniem, że zrobiła się niemal piękna pogoda. Przestało padać i słońce torowało sobie drogę między lekkimi chmurami. Ulice się zapełniły.
Dochodząc do trupa, zamarłem. Jakaś młoda mama zbliżała się do nas, gaworząc z trzy- lub czteroletnią córeczką. Dziewczynka trzymała matkę za rękę i co pewien czas wybiegała na trawnik, żeby zrywać stokrotki. Kobieta miała na sobie szary płaszcz z pagonami, a jej rude włosy błyszczały pod plastykowym kapeluszem.
Za chwilę zauważy ciało. Nie może go dostrzec. Ukląkłem obok Nevila.
– Stary, lepiej wstań z tej mokrej trawy, bo się nabawisz reumatyzmów – powiedziałem do niego, śmiejąc się.
Głos mój przypominał zgrzyt zardzewiałych zawiasów. Kobieta z dzieckiem przeszła dalej, przyglądając się ciału.
– Dlaczego ten pan śpi? – zaszczebiotała dziewczynka.
– Bo się zmęczył spacerem, Sally.
Szły ślimaczym tempem. Obawiałem się, że kobieta zacznie mieć wgtpliwości i powróci, aby bliżej się przyjrzeć mężczyźnie zwróconemu twarzą do mokrej trawy. Ale zbyt zajęta własnym dzieckiem, zapomniała już o wszystkim. Gdy znikły, natychmiast wziąłem sie do pracy. Nie była ona skomplikowana. Dół trzeba było wykopać w miękkiej ziemi klombu. Dół na tyle duży, aby mogło się zmieścić w nim ciało Nevila Faulksa. Pracowałem ukradkiem. Wilgotna gleba przyklejała się do łopatki. Wykopałem rów, układając ziemię po jego obu stronach. Przerywałem pracę co dwadzieścia sekund, żeby się rozejrzeć dookoła. Ogród zaczynał się zapełniać spacerowiczami.
Starsza para, trzymając w ręku składane krzesełka, szła w moim kierunku. Zatrzymali się ja kieś dwadzieścia metrów ode mnie i rozłożyli przyniesiony sprzęt. Niespodziewanie zabłysło między chmurami słońce i mokre trawniki zaczęły lśnić. Otworzyłem parasol i zakryłem nim rozstrzaskaną głowę Nevila. Można było sądzić, że zasnął. Ciekawe, co teraz robiła Marjorie?
Może po prostu czekała na coś, albo wyczerpana nerwowo poszła na policję? To, co teraz robiłem, skazywało mnie nieodwołalnie, gdyż zakopywanie zwłok świadczyło o moim łajdactwie. Któż teraz uwierzy, że zabiłem tego człowieka, bo mi groził?
Starsza pani, która rozsiadła się nie opodal przybyła w towarzystwie psa, obrzydliwego kundelka o białoczarnej sierści. Gdy już siedzieli, mężczyzna spuścił go ze smyczy. Pies po kilku okrążeniach, wykonywanych pozornie bez celu, rzucił się, głośno szczekając, w naszym kierunku. Miał wyłupiaste oczy i był to najbrzydszy kundel, jakiego mi się kiedykolwiek przytrafiło oglądać. Jego pani wołała na niego coraz głośniej, ale pies udawał, że jej nie słyszy. Bezskutecznie odpychałem go nogą.
Staruszek widząc, że na nic zdadzą się krzyki, podniósł się i przydreptał do nas. Był bezzębny i miał wygląd emerytowanego kamerdynera. Nos i broda niemal się stykały. Machał groźnie smyczą, ale pies najwyraźniej nie przejmował się tym.
– Pudding, do nogi! Dosyć tego!
Złapał psa za obrożę, zaczepił smycz i zaczął go ciągngć. Obrzydliwe kundlisko, zapierając się tylnymi łapkami, zatoczyło się i pchnęło parasol, odsłaniając Faulksa. Była to dla mnie straszna chwila. Staruszka uderzyła dziwna pozycja mojego towarzysza, a zwłaszcza jego absolutna nieruchomość.
– Chory? – zapytał.
Nie wiem, jak mi się udało uśmiechnąć się i mrugngć okiem.
– Wypił za dużo whisky. Bawiliśmy się całą noc i wolałem, żeby przed powrotem do żony wypoczął. To straszna baba. A teraz śpi jak suseł.
Staruszek uśmiechnął się, pokazując blade, bezzębne dziąsła.
– Niech go pan lepiej przykryje, mokra trawa bywa zdradliwa.
Odszedł, ciągnąc za sobą spokojnego już teraz psa. Cały czas obawiałem się, że się nachyli i zauważy obrzydliwą ranę na karku Nevila. Bałem się, że spojrzawszy w prawo, zwróci uwagę na wbitą w ziemię łopatę. A najbardziej obawiałem się, że zainteresuje się bladością mojej twarzy. Na szczęście był to bardzo stary człowiek, dla którego istniały tylko żona i wstrętny Pudding.
Dół był już wystarczająco duży. Ale jak przenieść do niego zwłoki w taki sposób, aby nie zwrócić uwagi staruszków? Musiałem zaczekać, aż odejdą. Siedziałem po turecku tuż obok zabitego, żując dla zabicia czasu i zachowania spokoju źdźbła trawy. Co pewien czas zmieniałem nogą położenie Faulksa, aby moi sąsiedzi myśleli, że porusza się przez sen. Tak minęły nieskończenie długie dwie godziny. Czułem, jak powoli tracę zmysły. Słońce wydawało mi się skakać między białymi chmurami. Chowało się, wracało na krótko i znowu znikało. Trawnik jaśniał i ciemniał na przemian. Cień parasola dziwacznie tańczył dookoła tułowia Faulksa. Czułem, że drętwieję. Zapomniałem, gdzie się znajduję i po co tu jestem. Chciało mi się spać. Gdy już oczy mi się sklejały, silne uderzenie rzeczywistości przywracało mnie do przytomności. Podskakiwałem wtedy, jak człowiek, który śni, że spada w nicość.
– Cicho bądź, Pudding!
Spojrzałem w stronę staruszków. Odchodzili. Pies znowu szczekał, ale tym razem z radości. Kobieta trzymała go na smyczy, a mężczyzna składał krzesełka. Trzymał je za oparcia z płótna, co wymagało mniej wysiłku przy ich noszeniu.
Ich powolne ruchy, nosowy i monotonny sposób mówienia wydawały mi się bardziej denerwujące niż minione chwile oczekiwania.
Читать дальше