– Sześć lat, ale mam fart, że tu dostałem przydział, bo moja rodzina mieszka w Schio – odparł kierowca, wymieniając miejscowość położoną o pół godziny drogi od Vicenzy.
– Bardzo dziwaczne, prawda? – rzekł Brunetti, wskazując mijane budynki.
Kierowca kiwnął głową, ale się nie odezwał.
– Duże to?
– Całość ma około dwóch kilometrów kwadratowych.
– Co tu jest poza biurami? Major Ambrogiani mówił, że supermarket.
– Prócz tego basen pływacki, biblioteka i szkoły. To całe miasto. Nawet mają własny szpital.
– Dużo tu tych Amerykanów?
– Nie jestem pewien, ale chyba z pięć tysięcy, razem z żonami i dziećmi.
– Lubicie ich?
Kierowca wzruszył ramionami.
– Czy można ich nie lubić? To nasi przyjaciele – odpowiedział bez szczególnego entuzjazmu. Zmieniając temat, spytał: – Co z obiadem, panie komisarzu? Zje pan tutaj czy poza bazą?
– Bo ja wiem? A co wy byście proponowali?
– Włoska stołówka to ich najlepszy lokal. Można tam dobrze zjeść.
Słysząc to, Brunetti się zastanawiał, co Amerykanie podają w swoich narodowych stołówkach. Czyżby drut kolczasty?
– Tylko że dziś nieczynna. Strajk – dodał kierowca.
Cóż, to dowód, że stołówka rzeczywiście jest włoska, choć na terenie amerykańskiej bazy.
– A może gdzie indziej?
Zamiast odpowiedzi, kierowca wrzucił bieg i ruszył, a potem gwałtownie zawrócił w stronę głównej drogi, która biegła przez całą bazę. Kilkakrotnie skręcał, za innymi samochodami objeżdżając różne zabudowania, co zupełnie zdezorientowało Brunettiego, a wreszcie zahamował przed niskim betonowym budynkiem.
Obejrzawszy się, komisarz zobaczył przez tylne okno, że stoją blisko miejsca, gdzie pod kątem prostym łączą się dwa skrzydła centrum handlowego. Nad jednym z oszklonych wejść widniał napis: PASAŻ GASTRONOMICZNY. Inny napis brzmiał: BASKIN-ROBBINS*. [Nazwa sieci popularnych lodziarni w USA.]
– Gdzie można wypić kawę? – spytał Brunetti, całkiem zniechęcony.
Kierowca wskazał wejście niecierpliwym ruchem głowy, jakby mu się śpieszyło. Ledwie komisarz wysiadł, karabinier sięgnął ręką nad oparciem i zatrzasnął drzwi.
– Wrócę za dziesięć minut – powiedział i natychmiast odjechał.
Stojąc samotnie na krawężniku, Brunetti czuł się dziwnie obco. Dopiero teraz spostrzegł szyld BAR CAPUCINO, najwyraźniej dzieło Amerykanina. Wszedł i poprosił barmankę o kawę, a potem, spodziewając się, że nie będzie miał obiadu, zamówił drożdżówkę. To, co dostał, przypominało ją wyglądem, ale smakiem tekturę. Położył na kontuarze trzy tysiące lirów w banknotach. Kobieta spojrzała na banknoty, później na niego, a wreszcie je wzięła i wydała resztę takimi samymi monetami, jakie znalazł w kieszeni denata. Brunetti przez moment się zastanawiał, czy to nie jest specjalny znak, ale jej mina świadczyła, że barmanka zachowuje się normalnie.
Wyszedł na ulicę i przystanął zadowolony, że może się trochę rozejrzeć, czekając na kierowcę. Usiadł na jednej z ławek przed sklepami i zaczął obserwować przechodniów. Kilka osób nań zerknęło, kiedy tak siedział, ubrany w garnitur i krawat, co wśród nich wyglądało nie na miejscu. Mijający go ludzie, zarówno mężczyźni, jak i kobiety, przeważnie mieli na sobie mundury, większość pozostałych zaś szorty i tenisówki, a sporo kobiet, choć przeważnie tych, które nie powinny, chodziło w stanikach od opalaczy. Sprawiali wrażenie, jakby szli albo na wojnę, albo na plażę. Mężczyźni byli na ogół wysportowani i silni; kobiety najczęściej przerażająco tłuste.
Samochody jeździły powoli, bo kierowcy szukali wolnego miejsca do parkowania. Owe duże japońskie limuzyny, wszystkie z tablicami rejestracyjnymi AFI, przeważnie miały pozamykane okna, a z klimatyzowanych wnętrz dochodziła muzyka rockowa o rozmaitym stopniu głośności.
Przechodnie wymieniali pozdrowienia i grzeczności, czując się w tym amerykańskim miasteczku we Włoszech zupełnie jak w domu.
Dziesięć minut później kierowca zatrzymał samochód przed komisarzem. Brunetti zajął miejsce na tylnym siedzeniu.
– Czy teraz chce pan jechać pod tamten adres, panie komisarzu?
– Tak – odparł Brunetti, nieco znużony Ameryką.
Jadąc szybciej od innych samochodów, dotarli do głównej bramy, a za nią skręcili w prawo, w stronę miasta. W drodze powrotnej znowu przejechali wiadukt nad linią kolejową, skręcili w lewo, następnie w prawo i w końcu się zatrzymali przed pięciopiętrowym budynkiem, kilka metrów odsuniętym od ulicy. Przy bramie stał ciemnozielony dżip, w którym siedziało dwóch żołnierzy w amerykańskich mundurach. Jeden z nich wysiadł, zobaczywszy, że Brunetti się zbliża.
– Komisarz Brunetti z weneckiej policji – przedstawił się, wracając do swojej prawdziwej rangi. – Przysłał mnie tu major Butterworth, żebym obejrzał mieszkanie Fostera.
Choć to nie była prawda, cel się zgadzał.
Żołnierz machnął ręką, co od biedy można by uznać za salut, sięgnął do kieszeni i podał Brunettiemu komplet kluczy.
– Ten czerwony jest od głównego wejścia, panie komisarzu. Mieszkanie 3B na trzecim piętrze. Winda po prawej stronie.
Wszedłszy do budynku, Brunetti wsiadł do niewygodnej, ciasnej windy. Mieszkanie pod numerem 3B znajdowało się naprzeciwko niej. Komisarz łatwo otworzył zamek.
Pchnął drzwi i natychmiast spostrzegł niezwykłą marmurową posadzkę. Z lewej strony centralnego korytarza była niewielka kuchnia, z prawej łazienka. Oba pomieszczenia okazały się czyste i panował w nich porządek. W kuchni stała ogromna lodówka, wielka czteropalnikowa kuchenka oraz także przesadnie duża pralka. Komisarz zauważył, że urządzenia elektryczne są podłączone do transformatora, zmieniającego włoski prąd dwustudwudziestowoltowy na amerykański studziesięcio woltowy. Czyżby przywieźli ten sprzęt aż z Ameryki?
W kuchni pozostało niewiele miejsca na maleńki kwadratowy stolik i jedynie dwa krzesła. Na ścianie wisiał piecyk gazowy, który wydawał się służyć do podgrzewania wody również w kaloryferach.
Dalej znajdowały się dwie sypialnie. W jednej stało podwójne łóżko i duża szafa, drugą zamieniono na gabinet. Było w nim biurko z komputerem i regał z książkami oraz sprzętem stereofonicznym, pod którym widniał równy rządek płyt kompaktowych. Książki w większości okazały się podręcznikami, a reszta to podróżnicze i, o dziwo, religijne. Komisarz wyjął kilka z nich i zaczął je przeglądać. „Życie chrześcijańskie w erze zwątpienia”, „Wyższość życia duchowego” i „Jezus: wzór życia”. Autorem tej ostatniej był pastor Michael Foster. Ojciec denata?
Brunetti włączył odtwarzacz i nacisnął guzik „open”. Niczym pacjent pokazujący lekarzowi język, urządzenie wysunęło szufladkę na płyty, ale pustą. Zamknął szufladkę, wyłączył odtwarzacz, a potem włączył wzmacniacz i magnetofon kasetowy. Światełka wskazywały, że oba urządzenia działają. Wyłączył je. Tak samo sprawdził komputer.
Ubrania nie okazały się bardziej pomocne. W szafie zobaczył trzy mundury, wciąż jeszcze w plastikowych torbach z pralni. Wisiało tam również kilka par dżinsów, trzy albo cztery koszule i ciemnoniebieski garnitur z jakiegoś sztucznego włókna. Brunetti prawie machinalnie przeszukał kieszenie – żadnych luźnych monet, kartek ani grzebienia. Albo Foster był młodzieńcem bardzo starannym, albo Amerykanie zdążyli już coś zabrać.
Komisarz wrócił do łazienki, zdjął pokrywę z rezerwuaru nad miską klozetową. Niestety niczego nie znalazł. Odłożywszy pokrywę na miejsce, zajrzał do apteczki o ściankach z matowego szkła, otworzył parę fiolek z lekarstwami.
Читать дальше