Podał Brunettiemu jedną filiżankę, drugą postawił przed sobą. Kiedy już wypili kawę i sięgnęli po szklanki z wodą, komisarz uznał, że można zacząć rozmowę.
– Czy coś wiadomo o tym Amerykaninie, sierżancie Fosterze?
Ambrogiani popukał palcem w cienką teczkę leżącą na blacie biurka. Prawdopodobnie zawierała dokumenty w sprawie zabitego Amerykanina.
– Nic. Przynajmniej my nic nie wiemy. Amerykanie, oczywiście, nie chcą przekazać nam żadnych akt – odparł i szybko się poprawił: – To znaczy, jeśli w ogóle coś mają w tej kwestii.
– Dlaczego?
– To długa historia – rzekł major z pewnym wahaniem, jednoznacznie wskazującym, że pragnął, by komisarz ciągnął go za język.
– A mógłbym ją poznać? – spytał Brunetti, który zawsze lubił dogadzać innym.
Ambrogiani chwilę wiercił się w fotelu, wyraźnie dlań za ciasnym. Popukał w teczkę, wypił niewielki łyk wody, odstawił szklankę i znowu popukał w teczkę.
– Widzi pan, Amerykanie są tutaj od zakończenia wojny. Siedzą w tej bazie, a ona stale się rozrasta. Obecnie jest ich wiele tysięcy, wraz z rodzinami.
Komisarz się zastanawiał, o co chodzi w tym przydługim wstępie.
– Ponieważ są tu od dawna – ciągnął major – i być może dlatego, że jest ich tak dużo, uważają bazę za swoją własność, choć traktat jasno określa, że to w dalszym ciągu terytorium włoskie.
Znowu zaczął się wiercić.
– Macie z nimi jakieś kłopoty? – spytał Brunetti.
– Nie – odpowiedział Ambrogiani po dłuższym milczeniu. – W gruncie rzeczy nie sprawiają żadnych kłopotów, ale pan wie, jacy są Amerykanie.
Komisarz słyszał to już wiele razy o Niemcach, Słowianach, Anglikach. Wszyscy uważali, że obcokrajowcy są „jacyś”, lecz w istocie nikt nie potrafił tego określić. Brunetti pytająco uniósł głowę.
– Właściwie to nie jest arogancja. Moim zdaniem są tylko zbyt pewni siebie, a nie aroganccy jak Niemcy. Tu bardziej chodzi o ich poczucie własności, jakby wszystko, łącznie z całym naszym krajem, w pewnym sensie do nich należało. Jakby uważali ten kraj za swój, skoro zapewniają mu bezpieczeństwo.
– Czy rzeczywiście zapewniają mu bezpieczeństwo? – wtrącił Brunetti.
Ambrogiani się roześmiał.
– Przypuszczam, że zapewniali je po wojnie i chyba w latach sześćdziesiątych. Nie jestem jednak pewien, czy przy obecnym stanie techniki na świecie kilka tysięcy spadochroniarzy w północnych Włoszech sprawi wielką różnicę.
– Takie są odczucia ludzi? – zapytał komisarz. – To znaczy wojskowych, karabinierów?
– Owszem. Myślę, że tak. Ale powinien pan zrozumieć, jak wszystko widzą Amerykanie.
Dla Brunettiego słowa majora stanowiły odkrycie. W kraju, w którym większość instytucji publicznych nie zasługuje na szacunek, jedynie karabinierzy zdołali zachować twarz i wciąż na ogół cieszą się opinią nie skorumpowanych. Niemniej w powszechnym przekonaniu ci sami karabinierzy to bufoni, którzy nigdy niczego nie rozumieją i swoją legendarną głupotą rozbawiają cały naród. Tymczasem tu jeden z nich stara się wyjaśnić czyjś punkt widzenia i najwyraźniej go rozumie. Niesłychane.
– A my jakim wojskiem dysponujemy? – odezwał się Ambrogiani, zadając to pytanie najoczywiściej retorycznie. – My, karabinierzy, wszyscy jesteśmy ochotnikami, ale całe wojsko to poborowi, z wyjątkiem tych nielicznych żołnierzy zawodowych. Reszta to dzieciaki, osiemnasto- i dziewiętnastolatki, a im tak się chce być żołnierzami… – przerwał, by stosownie się uśmiechnąć -…jak zmywać naczynia i słać swoje łóżka, co w okresie służby wojskowej muszą robić, prawdopodobnie pierwszy raz w życiu. Tak tylko tracą półtora roku, a przecież w tym czasie mogliby się uczyć lub pracować. Przechodzą głupie, brutalne ćwiczenia, ubrani w brudne mundury, i otrzymują tak mały żołd, że nie wystarcza im na papierosy.
Brunetti wszystko to znał z doświadczenia. Odsłużył swoje osiemnaście miesięcy.
Ambrogiani natychmiast wyczuł słabnące zainteresowanie komisarza.
– Mówię to, żeby wyjaśnić, jak tu na nas patrzą Amerykanie. Przypuszczam, że ich chłopcy… i dziewczęta są ochotnikami. To dla nich kariera. Lubią ją. Dostają żołd, który pozwala im żyć. Wielu jest dumnych z tego, że są żołnierzami. A tutaj co widzą? Chłopców, którzy woleliby grać w piłkę albo iść do kina, ale muszą robić to, czym gardzą, a w rezultacie robią to źle. Amerykanie zatem sądzą, że wszyscy jesteśmy leniwi.
– A więc? – spytał Brunetti chcąc, by major się skracał.
– A więc – powtórzył Ambrogiani – nie rozumieją nas i źle o nas myślą dlatego, że my ich nie rozumiemy.
– Pan powinien ich rozumieć. W końcu jest pan wojskowym.
Major wzruszył ramionami, jakby pragnął zaznaczyć, że przede wszystkim jest Włochem.
– Czy to rzecz niezwykła, że nie chcą pokazać wam akt, jeśli je mają?
– Nie. Oni nie są skłonni pomagać nam w takich sprawach.
– Nie bardzo wiem, co pan ma na myśli, mówiąc „w takich sprawach”, panie majorze.
– Chodzi mi o przestępstwa, w które Amerykanie są zamieszani poza terenem bazy.
Z pewnością słowa te mogły się odnosić do Amerykanina zamordowanego w Wenecji, ale komisarza zaintrygowała liczba mnoga.
– Często się zdarzają?
– Nie, niezbyt. Parę lat temu kilku Amerykanów miało kłopoty z powodu morderstwa. Afrykanina. Zatłukli go na śmierć deskami. Byli pijani, a on tańczył z białą kobietą.
– Bronią swoich kobiet? – zapytał komisarz, starając się ukryć sarkazm.
– Nie. Oni też byli czarni.
– Co się z nimi stało?
– Dwóch skazano na dwanaście lat, a trzeciego uniewinniono.
– Kto ich sądził, tamci czy nasi?
– Mieli szczęście, bo nasi.
– Dlaczego mieli szczęście?
– Ponieważ proces odbywał się przed sądem cywilnym, który daje znacznie niższe wyroki. Prócz tego odpowiadali za zabójstwo. Tamten ich sprowokował, wymyślał im i walił w ich samochód, wiec sąd uznał, że reagowali na zagrożenie.
– Ilu ich było?
– Trzech żołnierzy i cywil.
– Też mi zagrożenie.
– Sąd tak to zakwalifikował i uwzględnił. Amerykanie by ich zamknęli na dwadzieścia, trzydzieści lat. Z sądem wojskowym nie ma żartów. Poza tym byli czarni.
– Czy to jeszcze ma jakieś znaczenie?
Major wzruszył ramionami, uniósł jedną brew i ponownie wzruszył ramionami.
– Amerykanie powiedzieliby panu, że nie – odparł. Znowu napił się wody. – Długo pan tu zostanie?
– Dzień, dwa. Bywają inne podobne sprawy?
– Od czasu do czasu. Oni każde przestępstwo zwykle załatwiają w bazie, chyba że jest zbyt poważne albo narusza włoskie prawo.
– Jak z tym kierownikiem szkoły?
Brunetti zadał to pytanie, przypomniawszy sobie proces sprzed kilku lat, opisywany na pierwszych stronach gazet w całym kraju. Oskarżonym był kierownik amerykańskiej szkoły podstawowej, którego skazano za molestowanie dzieci, lecz szczegóły już się prawie całkiem zatarły komisarzowi w pamięci.
– Tak, na przykład z nim. Zazwyczaj jednak wszystko załatwiają sami.
– Nie tym razem.
– Owszem, nie tym razem, bo Fostera zamordowano w Wenecji, więc sprawa należy do was i teraz wy się wszystkim zajmujecie. Niemniej oni będą chcieli przyłożyć do tego rękę.
– Dlaczego?
– Public relations – odpowiedział Ambrogiani angielskim określeniem. – Sytuacja się zmienia. Amerykanie przypuszczalnie podejrzewają, że długo tu nie zabawią, ani we Włoszech, ani w żadnym miejscu w Europie, więc woleliby uniknąć wszystkiego, co mogłoby skrócić ich pobyt. Nie chcą antyreklamy.
Читать дальше