– O czym pan myśli? – spytała Sara.
– Czy ktoś po panią przyjedzie?
Pytanie wymknęło mu się z ust, zanim zdążył się zastanowić. Chciał jej zaproponować odwiezienie do domu. Lecz Gerhard na pewno miał samochód, zjawi się więc na wezwanie. Wyobraził go sobie, jak siedzi w salonie, patrzy na zegar, potem na telefon, gotowy pojechać po kobietę, która należała do niego i do nikogo innego.
– Nie – powiedziała, wzruszając ramionami. – Wzięłam taksówkę. Pan domu jeździ tylko wózkiem inwalidzkim. Zamknięty w domu i skazany na moje towarzystwo. Jest chory na stwardnienie rozsiane.
Sejer osłupiał. Nie potrafił wyobrazić sobie Sary z mężem inwalidą, bo w myślach wszystko poukładał sobie zupełnie inaczej. Nadszedł czas złożyć kobiecie niezupełnie bezinteresowną propozycję.
– W takim razie może ja odwiozę panią do domu?
– A mógłby pan?
– I tak nikt na mnie nie czeka. Mieszkam sam.
Co za różnica – prędzej czy później i tak musiałby jej o tym powiedzieć.
Mieszkam sam.
Czy kiedykolwiek wcześniej scharakteryzował się w taki sposób? Czy tylko podawał swój stan cywilny – „wdowiec" lub „samotny"?
W samochodzie długo milczeli. Kątem oka Sejer dostrzegł jej kolana. Reszta była tylko obecnością, przeczuciem, tęsknotą. Obie dłonie oparł na kierownicy, ujawniając głęboko skrywany sekret. Miał wrażenie, że ogłaszają wszem i wobec, że pragną kogoś przytulić. O czym myślała Sara? Nie śmiał odwrócić wzroku i spojrzeć na nią. Errki nie żył. Poświęciła mu tyle miesięcy, a mimo to nie udało jej się uratować chłopaka.
Pilotowała go do swojej ulicy. Kiedy zatrzymał się przed jej domem, zdał sobie sprawę, że pragnie wyruszyć z nią w podróż na koniec świata i z powrotem.
– Wiem, że to nieracjonalne – odezwała się nagle – ale bardzo trudno mi to zrozumieć.
– Śmierć Errkiego?
– To, że mógł zabić Halldis Horn.
Sejer przebierał nerwowo palcami. Po chwili powiedział z zakłopotaniem:
– Dzisiaj coś mi już pani powiedziała. Że raz na jakiś czas zdarzają się rzeczy, których po prostu nie potrafimy wyjaśnić.
Wzruszyła ramionami.
– Nie mam zamiaru się poddawać.
– To znaczy?
– Będę musiała poszukać wyjaśnienia, przeanalizować, jak to wszystko mogło się stać.
– Gdzie będzie pani szukać?
– W moich papierach, w pamięci. Przypomnę sobie to, co mówił, i to wszystko, czego nie powiedział. Po prostu muszę go zrozumieć.
– Powie mi pani, co pani odkryje?
Wreszcie podniosła wzrok i uśmiechnęła się.
– Czy mógłby mnie pan odprowadzić do domu? – spytała.
Zaskoczyła go ta prośba, ale posłusznie odprowadził ją do drzwi i poczekał, aż włoży klucz do zamka po tym, jak przelotnie nacisnęła przycisk dzwonka. To pewnie sygnał dla Gerharda, że wraca do domu. Sejer nie chciał spotkać się z jej mężem. Gdyby go poznał, myśli o ich związku stałyby się aż nadto realne. Mieszkała w parterowym domu z poszerzonymi drzwiami, wyposażonym w sprzęt ułatwiający życie osobie niepełnosprawnej. Stanęli w drzwiach salonu. Sejer przypomniał sobie pewną przeczytaną w młodości książkę. Główny bohater odprowadzał swoją ukochaną do domu. Miał nadzieję, że mieszka sama, jednak ta po drodze powiedziała mu, że czeka na nią Johnny. Tymi słowami złamała mu serce. Lecz gdy weszli do salonu, zorientował się, że Johnny to chomik.
Za biurkiem siedział Gerhard Struel i czytał. Mimo gorąca miał na sobie kamizelkę z dzianiny. Był starszy od Sejera, łysy, a jego ciemne oczy zasłaniały okulary. Obok niego, na podłodze, leżał wilczur. Pies podniósł głowę i obrzucił wchodzących badawczym spojrzeniem.
– Tatusiu – powiedziała Sara. – To jest główny inspektor Konrad Sejer.
Gerhard Struel nie był chomikiem. Był ojcem Sary!
Sejer spróbował się opanować, ściskając wyciągniętą ku sobie dłoń mężczyzny. Dlaczego chciała, żeby to zobaczył? Dom i ojca potrzebującego opieki. Może mówiła mu w ten sposób: „Zabierz mnie jak najdalej stąd!".
– Muszę wracać do domu i wyprowadzić psa – tłumaczył się.
– Przepraszam – powiedziała, nerwowo skubiąc żakiet. – Nie chciałam panu zabierać czasu.
Gerhard Struel rzucił Sejerowi badawcze spojrzenie.
– A więc wszystko skończone?
Tak, pomyślał, skończone. Jeszcze zanim się zaczęło. To nie fair. Nie będę miał innego wyjścia. Sam się wpędziłem w tę niezręczną sytuację. Teraz to ja będę musiał podnieść słuchawkę i zadzwonić do niej, gdybym znów chciał się z nią zobaczyć. Ona zrobiła pierwszy ruch. Teraz kolej na mnie.
Sara wyciągnęła dłoń.
– Świetnie się nam razem pracowało, prawda?
Zasiała ziarno. Może zakiełkuje? Świetnie im się razem pracowało.
Odszukał jej imię w księdze imion. Sara. Znaczy – księżniczka.
Wieczorem leżał w łóżku i patrząc w sufit, prowadził z nią wyimaginowaną rozmowę.
– Wiedziałem, że przyjdziesz. Czekałem na ciebie.
– Opowiedz mi coś o sobie – poprosiła z uśmiechem.
– Co mam ci opowiedzieć?
– Jakieś piękne wspomnienie z dzieciństwa.
– No to posłuchaj. Kiedy skończyłem cztery lata, ojciec zabrał mnie do katedry w Roskilde. Nie miałem pojęcia, co chce mi pokazać. Letnie słońce zostało na zewnątrz, a my znaleźliśmy się w nawie głównej. Było tam pełno grobowców. Ojciec powiedział mi, że leżą w nich wszyscy pastorzy, którzy pracowali w tym kościele. Rzędami, po obu stronach ławek, na oczach wszystkich. Grobowce były marmurowe i niewiarygodnie piękne. W kościele zrobiło mi się zimno. Zacząłem szarpać ojca za rękę i prosić, żebyśmy wyszli. Wreszcie zlitował się nade mną. „Śpią snem wiecznym – powiedział z uśmiechem. – A my dwaj pójdziemy do domu i popracujemy w ogródku, mimo że jest tak gorąco! Ja muszę wykosić trawę, a ty trochę poplewisz".
Nie mogłem przestać myśleć o tych wszystkich grobowcach, dopóki matka nie przyniosła nam do ogródka deseru truskawkowego. Był chłodny, bo wcześniej leżał w piwnicy, ale krem był ciepły. Jadłem deser i myślałem, że to nie może być prawda. W grobowcach na pewno były tylko pajęczyny i prochy. Deser był tak pyszny, że wydawało się niemożliwe, iż życie nie trwa wiecznie. Popatrzyłem na błękitne niebo i nagłe zauważyłem unoszące się w górze stado aniołów z białymi skrzydłami. Wydało mi się, że przyleciały po nas, a przecież nie skończyliśmy jeszcze naszego deseru! Ojciec też je zobaczył. Uśmiechnął się radośnie. „Popatrz, Konrad! Popatrz, jaki piękny widok!"
To było piętnastu skoczków spadochronowych z gwardii narodowej. Wyładowali niedaleko, na boisku piłki nożnej. Nigdy nie zapomnę, jak pięknie wyglądali, gdy tak cicho opadali w dół.
Długo nie mógł zasnąć. Był bardzo zmęczony, ale jego oczy wydawały się jarzyć wewnętrznym światłem. Wbił wzrok w ciemność. Przewracał się z boku na bok, a za każdym razem, kiedy się poruszył, Kollberg nadstawiał ucha. Było zbyt gorąco na sen. Egzema znów przypomniała o sobie i musiał się podrapać. Zrezygnowany wstał z łóżka, ubrał się i poszedł do salonu. Kollberg cicho poczłapał za nim. Czy naprawdę pragnął, by istniał ktoś aż tak bliski? Obok siebie w łóżku każdego ranka, dzień za dniem, rok za rokiem? Co na to Kollberg? Do tego dwa psy, samce – nie, to nie ma szans powodzenia.
– Chcesz iść na spacer? – zapytał. Pies szczeknął i podreptał do drzwi. Była druga w nocy. Budynek sterczał jak samotny filar na tle nieba bez gwiazd.
Читать дальше