Przez zasłonę widział kontury jej ciała. Mógłby ją stamtąd wypłoszyć, gdyby naprawdę chciał. Mógł podejść do zlewu w kuchni i odkręcić kurek z zimną wodą. Wtedy woda pod prysznicem zrobiłaby się tak gorąca, że poparzyłaby ją. Ale nie miał na to ochoty. Ograna sztuczka.
Czuł się wyczerpany. Oparł czoło o kolana i westchnął. Dokuczał mu głód. Mężczyźni zjedli mu całą czekoladę. Wspomnienia z przeszłości nie dawały mu spokoju. Kiedyś wrócił wcześniej do domu. Matki nie było. Wpadła mu w ręce plastikowa butelka ze środkiem do udrażniania zatkanych zlewów kuchennych. Nagle przyszedł mu do głowy zabawny pomysł. Wiedział, jak działa: drobne, okrągłe, biało-niebieskie kryształki wsypywało się do zlewu, kiedy był zatkany, czyli prawie zawsze. Kontakt z wodą zmieniał je w żrący, cuchnący gaz. Znalazł pusty karton po mleku, wypłukał go starannie i wysuszył. Potem nasypał na dno sporą garść kryształków i poszedł do łazienki. Rozmontował odpływ wody pod brodzikiem, włożył karton do środka i założył kratkę na miejsce. Nigdy nie zapomni wrzasku matki, gdy weszła pod natrysk. Odkręciła kurek z ciepłą wodą, a trujący gaz wypełnił całą łazienkę. Wyskoczyła na korytarz, zanosząc się kaszlem. Wykrzykiwała najokropniejsze przekleństwa, jakie przyszły jej do głowy, a było ich sporo. Stworzył własną komorę gazową!
Morgan przerwał mu rozmyślania.
– Co jeszcze masz tam w środku? – zapytał. – Może znalazłbyś coś, czym mógłbym się obandażować?
Chłopak zastanowił się przez chwilę. Miał dziewięć różnych rodzajów strzał. Zapasową cięciwę. Woreczek nasadek i tubkę kleju. Wosk do cięciw. Szczypce. I bawełnianą szmatkę do czyszczenia celownika.
– Bawełniana szmatka – powiedział.
– Zakryje mi nos?
Kannick podniósł głowę i spojrzał na pożółkły kikut.
– Zakryje.
Morgan wstał i podszedł do futerału. Tkanina była żółta i puchata, podobna do tych, którymi czyści się szkła w okularach.
– Wyłażą z niej kłaki – ostrzegł go Kannick.
– Gówno mnie to obchodzi. Potrzebne mi coś do opatrzenia rany. Za każdym razem, kiedy ruszam głową, czuję powiew powietrza, a to mi przeszkadza. Widzę, że masz też taśmę – przyda się. Pomóż mi! – zawołał, machając szmatką.
Chłopak męczył się trochę, lecz manipulując grubymi palcami, udało mu się delikatnie umieścić szmatkę na nosie Morgana, po czym odgryzł zębami kawałek taśmy i mocno ją przykleił.
– Jaki uroczy – skomentował.
– No to się zabawimy! – zawołał chrapliwie Morgan, chwytając butelkę. – Przy butelce i z dziewczyną traci się poczucie czasu! – mrugnął do Kannicka.
Errki spał. Morgan wyglądał zabawnie z żółtą szmatą na nosie. Taką samą nosiła matka w pierwsze słoneczne dni wiosny, żeby ochronić nos przed poparzeniem, kiedy opalała się za domem, pomyślał Kannick. Leżała tam z rozłożonymi nogami, żeby słońce mogło dosięgnąć każdego zakamarka jej skóry. Czasami ją podglądał. Zauważył w tym miejscu trochę ciemnych kręconych włosów. W miejscu, w którym był Polak i gdzie został powołany do życia. Matka nie mówiła mu o tym dosłownie, ale wiedział, że to prawda. Próbował sobie dokładnie przypomnieć chwilę, kiedy fakt ten stał się dla niego oczywisty, ale bez powodzenia.
Pomyślał o Karstenie i Philipie, i zastanawiał się, czy już zaczęli go szukać. Co będzie, jeżeli trafią do tej chaty? Może od razu wparują do środka. Co jakiś czas spoglądał na obu mężczyzn, zastanawiając się, o czym rozmawiali. Nie bardzo rozumiał, jak Errki mógł być zakładnikiem, skoro to on miał broń, a Morgan wcale się tym nie przejmował. Sięgnął po butelkę, upił łyk, a potem ją odłożył. Whisky już nie parzyła go w gardło. Był prawie zupełnie znieczulony. Ciało miał zdrętwiałe i dziwnie ospałe. Musi uciec, zanim zaśnie na dobre.
– A teraz mogę już iść? – poprosił pokornie, spoglądając na Errkiego w kącie.
– Errki o tym zadecyduje – stwierdził lakonicznie Morgan. – On tu rządzi, a tak się składa, że teraz śpi. Będziesz musiał dotrzymywać mi towarzystwa, dopóki się nie obudzi. Taki pulpet jak ty powinien mi wystarczyć na długo. – Parsknął śmiechem.
Obydwu alkohol dobrze już szumiał w głowach. Morgan nie pamiętał, co tu robi ani jakie ma plany. Podobało mu się w spokojnym i cichym pomieszczeniu, zaskakująco ciemnym w porównaniu z oślepiającą jasnością na zewnątrz. Z lubością wsłuchiwał się w oddech Errkiego śpiącego przy szafie. Ludzie w ogóle nie powinni robić planów ani dotrzymywać terminów. Powinni siedzieć spokojnie i pozwalać się swobodnie unosić myślom. Siedzący obok niego grubas nagle zsunął się na podłogę. Z zewnątrz nie dochodziły żadne odgłosy. Ptaki nie śpiewały, nawet drzewa przestały szeleścić. Whisky już prawie się skończyła. To go trochę zaniepokoiło. Za kilka godzin znów będzie trzeźwy. Prędzej czy później będzie musiał podnieść swoje ciężkie, ospałe ciało z podłogi i coś zrobić. Ale nie miał pojęcia co. Miał pieniądze, lecz ani krzty energii, żeby wyjść z chaty i wrócić do głównej drogi albo spróbować ucieczki. Nie miał żadnych kolegów, oprócz jednego, który siedział w więzieniu za napad na urząd pocztowy i wkrótce wyjdzie na zwolnienie warunkowe. Morgan był kierowcą. Ledwie udało im się uciec i rozdzielili się, gdy tylko dotarli w bezpieczne miejsce. Dwa dni później jego przyjaciela złapano. Został aresztowany na podstawie zdjęć z napadu pokazanych w telewizji. Idiota miał długi, więc ktoś się na nim zemścił. Ukrył broń gdzieś w lesie, jak mówił, ale w jego mieszkaniu znaleźli pieniądze. Nie powiedział policji o Morganie. To było zdumiewające, naprawdę niewiarygodne, że oparł się naciskom i wziął całą odpowiedzialność na siebie. Nikt wcześniej nie zrobił dla Morgana czegoś podobnego! Dopiero później ogarnęło go uczucie dozgonnej wdzięczności. A podczas odwiedzin pojawiła się drobna aluzja.
– Kiedy wyjdę, będę spłukany. Możesz coś na to poradzić?
Napad na Fokus Bank był tylko początkiem. Sto tysięcy koron, po połowie dla każdego, nie wystarczy na długo. Znał swojego przyjaciela, znał jego zwyczaje i jego potrzeby. Gdy wydadzą pieniądze, znów będzie to samo. Byłoby lepiej, gdyby policja mnie też wtedy złapała, pomyślał Morgan z przygnębieniem. W jego mózgu rozległo się ciche brzęczenie. Może tracił zmysły tak jak Errki? To pierwszy głos – krążący w głowie owad, który próbuje wydostać się na zewnątrz.
Morgan poderwał się ze snu. Kannick z pochyloną głową spal obok. Ściśnięty podwójny podbródek rozpłaszczył się na jego klatce piersiowej w ogromnej masie skóry i tłuszczu. Mężczyzna wyprostował zesztywniałe nogi i dotknął dłonią głowy. Nos nie bolał go już tak bardzo – miał wrażenie, że prawie zupełnie mu zdrętwiał. Może nawet był już martwy. Wkrótce urwie się i odpadnie jak kawałek zgniłego owocu.
Kannick otworzył oczy. Na zewnątrz zauważył niebieskawą poświatę.
– Jest wieczór – szepnął Morgan.
– Muszę iść do domu – błagał Kannick. – Będą mnie szukać!
Morgan spojrzał na Errkiego, szukając broni. Zauważył ją wetkniętą za pasek od spodni. Powoli wstał i zachwiał się, łapiąc równowagę. Podszedł do szafy, postał tam chwilę zamyślony i pochylił się. W kącie było ciemno. Stanął w rozkroku nad śpiącym ciałem i niezdecydowanie pogmerał dłonią przy pasku Errkiego. Nagle poślizgnął się na czymś mokrym i lepkim i upadł. W ułamku sekundy zerwał się na nogi ze zdumionym wyrazem twarzy.
Читать дальше