Nie była to najradośniejsza nowina.
– Proszę rozważyć, czy nie powinna pani wystąpić o ochronę policyjną do czasu, aż złapiemy tego faceta – podsunął mi detektyw Clifford. – Z drugiej strony, godzinę temu kierowca ciężarówki zauważył czarną toyotę z kierowcą przypominającym Coopera na przydrożnym parkingu w Massachusetts. Samochód miał nowojorską rejestrację, tego szofer jest pewien, choć nie zapamiętał numerów. Można to potraktować jako dobrą wiadomość o świeżym tropie.
– Nie potrzebuję ochrony – odparłam szybko. – Ned Cooper nie wie, gdzie mieszkam, a zresztą dzisiaj i jutro prawie nie będę wychodziła.
– Na wszelki wypadek zostawiliśmy wiadomość pani Spencer. Oddzwoniła z Bedford, ma tam pozostać do czasu, gdy schwytamy Neda Coopera. Jest mało prawdopodobne, żeby się pojawił na terenie posiadłości, ale mimo wszystko obserwujemy drogi w sąsiedztwie.
Na koniec obiecał dać znać, gdyby zyskał jakieś nowe wieści o Cooperze.
Zabrałam na weekend do domu opasłą tekę z wszelkimi informacjami na temat Nicka Spencera, więc gdy tylko odłożyłam słuchawkę, wzięłam się do przeglądania papierów. Tym razem interesowały mnie sprawozdania z katastrofy lotniczej i to począwszy od krzykliwych nagłówków po skromne napomknięcia wplecione gdzieś w artykuły na temat bezwartościowych udziałów i szczepionki.
Czytając, zaznaczałam fragmenty tekstu markerem. Wyszło mi co następuje: w piątek, czwartego kwietnia, o godzinie czternastej, Nicholas Spencer, doświadczony pilot, wystartował swoim prywatnym samolotem z lotniska Westchester County, kierując się do San Juan w Portoryko. Miał tam wziąć udział w weekendowym seminarium poświęconym sprawom firmy i wrócić w niedzielę po południu. Prognozy pogody zapowiadały umiarkowane opady w okolicach San Juan. Żona Spencera podrzuciła go na lotnisko.
Kwadrans przed lądowaniem samolot Nicholasa Spencera zniknął z ekranów radaru. Nic nie wskazywało na to, żeby miał jakiekolwiek kłopoty, jedynie deszcz przeszedł w gwałtowną burzę. Przypuszczano, że samolot został trafiony piorunem. Następnego dnia fale zaczęły wyrzucać na brzeg fragmenty wraku.
Mechanik, który sprawdzał maszynę tuż przed startem, nazywał się Dominick Salvio. Po wypadku powiedział, że Nicholas Spencer był doskonałym pilotem, który latał już nieraz w najtrudniejszych warunkach, ale przyznał też, że uderzenie pioruna mogło spowodować katastrofę.
Po wybuchu skandalu pojawiły się w prasie pytania dotyczące lotu. Dlaczego Spencer nie skorzystał z samolotu firmowego, którym zwykle latał na spotkania służbowe? Dlaczego liczba połączeń, zarówno odbieranych, jak i wybieranych z jego telefonu komórkowego drastycznie spadła w ciągu kilku tygodni przed katastrofą? Potem, gdy nie odnaleziono ciała, pytania uległy zmianie. Czy katastrofa została spowodowana celowo? Czy Nicholas Spencer był na pokładzie maszyny, gdy ta uległa zniszczeniu? Zawsze jeździł na lotnisko sam. W dniu podróży do Portoryko zawiozła go żona. Dlaczego?
Zadzwoniłam na lotnisko. Dominick Salvio był w pracy, przełączono mnie do niego od razu. Dowiedziałam się, że kończy zmianę o drugiej. Niechętnie, lecz zgodził się poświęcić mi kwadrans, umówiliśmy się w terminalu.
– Nie dłużej niż kwadrans – zaznaczył. – Mój dzieciak gra dzisiaj w małej lidze, muszę być na meczu.
Zerknęłam na zegarek. Za piętnaście dwunasta, a ja ciągle w szlafroku. Jednym z wielkich luksusów sobotniego poranka, nawet jeśli pracowałam, był brak pośpiechu. Ten jeden dzień w tygodniu nie musiałam biegiem lecieć pod prysznic i ubierać się galopem. W tej sytuacji jednak czas ruszył z kopyta. Nie miałam pojęcia, jaki będzie ruch, więc chciałam sobie zostawić pełne półtorej godziny na drogę do Westchester.
Piętnaście minut później zadzwonił telefon. Mało brakowało, a byłabym go nie usłyszała, bo akurat suszyłam włosy. Zdążyłam odebrać. To był Ken Page.
– Znalazłem twojego pacjenta z rakiem – oznajmił. – Kto to?
– Nazywa się Dennis Holden, ma trzydzieści osiem lat, jest inżynierem i mieszka w Armonk.
– Jak się czuje?
– Nie chciał się spowiadać przez telefon. Niespecjalnie też miał ochotę umawiać się na spotkanie, ale go przekonałem i w końcu zaprosił mnie do siebie.
– A co ze mną? – spytałam. – Obiecałeś mi…
– Spokojnie! Trochę się musiałem wytężyć, ale jedziesz ze mną. Mamy wybór: albo dzisiaj, albo jutro o trzeciej. Który termin ci pasuje? Mnie wszystko jedno, mogę się dostosować. Mam do niego zaraz oddzwonić.
Na jutro byłam umówiona z Lynn, akurat na trzecią. Nie chciałam tego zmieniać.
– Dzisiaj – zdecydowałam.
– Na pewno oglądałaś wiadomości o Cooperze. Pięć osób straciło życie, bo akcje Gen-stone szlag trafił.
– Sześć – skorygowałam. – Jego żona także była ofiarą.
– Masz rację, ona też. Dobrze, zatelefonuję do Holdena i powiem mu, że widzimy się o trzeciej. Dowiem się, jak tam dojechać, i oddzwonię.
Odezwał się znowu po dziesięciu minutach. Zapisałam adres Dennisa Holdena i numer jego telefonu, dokończyłam suszyć włosy, zrobiłam szybki makijaż i ubrałam się w stalowoniebieski kostium, też kupiony na wyprzedaży posezonowej zeszłego lata. Gotowe.
Pamiętając wszystko, czego się dowiedziałam o Nedzie Cooperze, otworzywszy drzwi budynku, rozejrzałam się wyjątkowo uważnie. W tych starych domach do wejścia prowadzą strome, zwykle dość wąskie schody, innymi słowy, gdyby ktoś chciał wziąć mnie na cel, miałby stosunkowo łatwe zadanie. Tymczasem ulica tętniła życiem jak zwykle. Chodnikiem walił tłum, nie zauważyłam też, żeby ktoś siedział w samochodzie zaparkowanym w pobliżu. Chyba nic mi nie groziło.
Mimo to schody pokonałam biegiem, a trzy przecznice dzielące mnie od garażu przebyłam w ekspresowym tempie. Na dodatek od czasu do czasu skręcałam raptownie, kryjąc się to za tym, to za tamtym spokojnie idącym przechodniem. I cały czas miałam poczucie winy. Bo jeśli Ned Cooper rzeczywiście się na mnie uwziął, to wystawiałam tych ludzi na niebezpieczeństwo.
* * *
Lotnisko Westchester County leżało na obrzeżach Greenwich, miasteczka, w którym byłam niecałe dwadzieścia cztery godziny temu i gdzie miałam ponownie zjawić się jutro, z Caseyem, na przyjęciu u jego przyjaciół. Zaczęło się od rzadko używanego pasa startowego, stworzonego dla wygody bogatych mieszkańców najbliższej okolicy. Z czasem trzeba było zbudować całkiem niemały terminal, a pośród tysięcy korzystających z niego podróżnych byli i tacy, którzy niekoniecznie należeli do tych z lepszymi chodami.
Dominick Salvio odnalazł mnie w holu cztery minuty po drugiej. Okazał się mocno zbudowanym mężczyzną o brązowych, budzących zaufanie oczach i szerokim, szczerym uśmiechu. Robił wrażenie faceta, który dokładnie wiedział, kim jest i czego chce. Podałam mu wizytówkę i od razu wyjaśniłam, że wolę, jak ludzie nazywają mnie Carley.
– No tak – uśmiechnął się mechanik. – Skoro Marcia DeCarlo to Carley, niech Dominick Salvio będzie Sal. Na tej samej zasadzie.
Ponieważ wiedziałam, że czas ucieka, przeszłam od razu do sedna. Byłam całkowicie szczera. Powiedziałam, że przygotowuję materiały do artykułu na temat Nicka Spencera, i że go kiedyś poznałam. Potem krótko wyjaśniłam swoje powiązania z Lynn. Przyznałam się, że nie wierzę, by Nick Spencer przeżył katastrofę i ukrył się w Szwajcarii, wypinając się na cały świat.
W tym momencie Sal wpadł mi w słowo:
– Nick Spencer to był święty facet – oznajmił z przekonaniem. – Ze świecą szukać lepszego. Jakbym dorwał tych łgarzy, co z niego robią złodzieja… Jęzory bym im powyrywał!
Читать дальше