– Wiem – szepnął.
O trzeciej, obudziwszy się z kilkugodzinnej drzemki, postanowił wyjść. W garażu było ciasno, nie miał gdzie się przespacerować, a zaczęły mu już drętwieć nogi. Na dłuższej ścianie znajdowały się zwykłe, małe drzwi. Otworzył je powoli, nadsłuchując, czy na zewnątrz coś się nie dzieje. Wszystko w porządku. W tej części posiadłości nie było nikogo. Dałby w zastaw własną głowę, że Lynn Spencer w życiu tutaj nie dotarła, ale na wypadek jakichś kłopotów zabrał ze sobą strzelbę.
Obszedł domek nad basenem od tyłu, i to z daleka, trzymając się linii drzew oddzielających basen od domku dla gości. Teraz, gdy liście już wyszły z pąków, z domku dla gości nikt by go nie zobaczył, nawet gdyby ktoś patrzył dokładnie w jego stronę.
Widział budynek dokładnie, choć spoglądał między gałęziami. Żaluzje były podniesione, kilka okien otwarto. Srebrny kabriolet Spencerów stał na podjeździe. Dach miał opuszczony. Ned usiadł na ziemi i skrzyżował nogi. Czuł wilgoć, ale mu to nie przeszkadzało.
Ponieważ czas nie miał dla niego znaczenia, nie wiedział, jak długo czekał, aż drzwi domu się otworzyły i wyszła z nich Lynn Spencer. Zamknęła je za sobą na klucz, a potem ruszyła w stronę samochodu. Ubrana była w czarne spodnie i czarno-białą bluzkę. Wyglądała na wystrojoną. Może wybierała się na drinka i proszoną kolację. Wsiadła do wozu, uruchomiła silnik. Cichutki, ledwo go było słychać. Ominęła zgliszcza dużego budynku i wyjechała z posiadłości.
Ned odczekał jeszcze kilka minut, żeby się upewnić, że zniknęła na dobre, a potem szybkim krokiem pokonał otwartą przestrzeń dzielącą go od ściany domku. Skradał się od okna do okna. Wszystkie żaluzje były podniesione i, o ile dobrze widział, budyneczek świecił pustkami. Próbował otwierać okna na bocznej ścianie, ale wszystkie były zamknięte. Skoro miał się dostać do środka, musiał zaryzykować i wejść od frontu, gdzie mógł go dojrzeć każdy, kto by się pojawił na podjeździe.
Dłuższy czas czyścił podeszwy, żeby nie zostawić śladów ziemi na parapecie albo wewnątrz. Wreszcie szybkim ruchem pchnął do góry lewe okno od frontu, oparł strzelbę o ścianę i podciągnął się w górę. Siedząc okrakiem na parapecie, sięgnął po broń. Chwilę później zasunął okno dokładnie tak, jak było, zanim je otworzył.
Upewnił się, że nie zostawił nigdzie brudnych śladów, a następnie szybko przeszukał dom. W dwóch sypialniach na górze też pusto. Teraz na pewno był sam, ale przypuszczał, że Lynn Spencer niedługo wróci, choć była wystrojona. Mogła właściwie wrócić w każdej chwili, na przykład po jakiś zapomniany drobiazg.
Dotarł akurat do kuchni, gdy rozległ się przenikliwy dzwonek telefonu. Chwycił strzelbę mocniej, położył palec na spuście. Dźwięk zabrzmiał trzy razy, potem włączyła się automatyczna sekretarka. Słuchał wiadomości, przeszukując szuflady. Odezwał się kobiecy głos:
– Lynn, mówi Carley. Dzisiaj wieczorem zaczynam szkicować artykuł, mam do ciebie jeszcze ze dwa pytania. Zadzwonię później. Jeśli cię nie złapię, zobaczymy się jutro o trzeciej. Gdybyś zmieniła plany i wracała do Nowego Jorku wcześniej, daj mi znać. Mój numer komórki 917-555-8420.
Aha, czyli Carley DeCarlo będzie tu jutro, pomyślał Ned. To dlatego Annie poradziła mu zaczekać i dzisiaj odpocząć. Jutro będzie po wszystkim.
– Dziękuję ci, Annie.
Postanowił wrócić do garażu, ale najpierw musiał znaleźć to, czego szukał.
Większość ludzi przechowuje zapasowe klucze gdzieś w kuchni.
W końcu je znalazł. W jednej z ostatnich szuflad. W kopercie. Pewnie, musiały gdzieś tu być. Małżeństwo, które jeszcze niedawno mieszkało w domku, musiało przecież mieć dwa komplety. W drugiej kopercie znalazł następne klucze. Na jednej napisano: „Domek dla gości”, na drugiej „Domek przy basenie”. Dom przy basenie go nie obchodził, więc wziął tylko jeden komplet.
Otworzył tylne drzwi, sprawdził, który klucz do nich pasuje. Jeszcze tylko parę drobiazgów i mógł wracać do garażu. W lodówce znalazł sześć puszek coca-coli, sześć lemoniady i sześć butelek wody mineralnej, ustawionych w rzędach po dwie. Chętnie by się napił, ale wiedział, że ta Spencer od razu by zauważyła, gdyby czegoś brakowało. W jednej z górnych szafek ustawiono pudełka z krakersami, torebki chipsów ziemniaczanych, precelki i puszki orzeszków. Stąd mógł zabrać, co chciał.
Barek też był pełen. Samej szkockiej – cztery nietknięte flaszki. Wziął jedną, stojącą z tyłu. Nikt nie dostrzeże braku.
Miał wrażenie, że jest w domku dla gości bardzo długo, choć w rzeczywistości minęło zaledwie kilka minut. Tak czy inaczej, musiał zrobić jeszcze jedno. Na wszelki wypadek, gdyby wróciwszy tutaj, zastał kogoś w kuchni, zwolnił blokadę okna w pokoju telewizyjnym.
Idąc korytarzem, zerknął jeszcze na podłogę i schody. Musiał się upewnić, że nie zostawił choćby jednego śladu buta.
– Potrafisz być porządny, jeśli tylko chcesz, Ned – mawiała Annie. Gdy już okno na bocznej ścianie było odblokowane, długimi krokami poszedł do kuchni, a następnie z butelką szkockiej w ręku oraz pudełkiem krakersów pod pachą otworzył tylne drzwi. Zanim je za sobą zamknął, jeszcze się obejrzał. Jego wzrok przyciągnęło mrugające czerwone oko automatycznej sekretarki.
– Zobaczymy się jutro, Carley – powiedział cicho.
Przez całe rano miałam włączony telewizor, ale przykręciłam dźwięk i nastawiałam głośniej tylko wówczas, kiedy pojawiały się nowe informacje na temat Neda Coopera albo jego ofiar. Wyjątkowo wzruszający był reportaż o jego żonie, Annie. Kilka osób pracujących razem z nią w szpitalu opowiadało o jej zadziwiającej energii, miłym podejściu do pacjentów, o tym, że zawsze brała nadgodziny, jeśli była potrzebna.
Ze wzrastającym współczuciem słuchałam, jak potoczyły się jej losy. Pięć albo sześć dni w tygodniu pracowała w szpitalu, a potem wracała do wynajętego mieszkania w nieciekawej okolicy, gdzie mieszkała z niezrównoważonym mężem. Jedyną i ogromną radością jej życia był domek w Greenwood Lake.
– Annie zawsze wiosną nie mogła się doczekać, kiedy zacznie pracować w ogrodzie – mówiła jedna z pielęgniarek. – Przynosiła zdjęcia… Rzeczywiście, co roku było w tym ogrodzie inaczej i zawsze pięknie. Czasem sobie z niej żartowaliśmy, że się marnuje w szpitalu. Powinna pracować w cieplarni.
Nikomu w szpitalu nie zdradziła, że Ned sprzedał dom. Jakiś czas później na ekranie ukazał się sąsiad, któremu Ned się przechwalał, że jest właścicielem akcji Gen-stone i niedługo kupi Annie taką willę, jaką ma szef Gen-stone w Bedford.
Po tym komentarzu znowu chwyciłam za telefon i zadzwoniłam do Judy z prośbą, by mi przysłała kopię tego wywiadu, łącznie z kopią mojego. Miałam kolejny dowód na bezpośredni związek Neda Coopera z pożarem w Bedford.
Wysyłając pocztą elektroniczną materiał do niedzielnego kącika porad, stale myślałam o Annie. Policja na pewno odwiedzała biblioteki, pokazując wszystkim zdjęcie Neda Coopera, sprawdzając, czy to on wysłał do mnie e-maile. Jeżeli tak, to właściwie się przyznał, że był na miejscu podpalenia. Postanowiłam zatelefonować do detektywa Clifforda z policji w Bedford. W zeszłym tygodniu z nim właśnie rozmawiałam o listach elektronicznych.
– Właśnie miałem do pani dzwonić – odrzekł Clifford. – Bibliotekarze potwierdzili nam, że Ned Cooper korzystał z publicznych komputerów. Bardzo poważnie traktujemy jego ostrzeżenie, żeby się pani przygotowała na dzień sądu. W jednym z pozostałych dwóch listów wspomniał, że nie odpowiedziała pani na pytanie jego żony, skierowane do kącika porad. Przykro mi to mówić, ale naszym zdaniem jest pani w niebezpieczeństwie.
Читать дальше