Dwa krzesła; na jednym podkomisarz deBries. Odchylony, w białej koszuli z krótkim rękawem, w jasnych szortach. Opalony. Na drugim dziewczynka o południowoazjatyckim wyglądzie. Drobna. Ciemnowłosa. Dziesięć, dwanaście lat.
Patrzy prosto w aparat lekko rozszerzonymi oczami. Szminka i makijaż nie są w stanie ukryć jej dziecięcego wieku. Biały mężczyzna obejmuje ją za chude ramiona i patrzy na nią lekko z ukosa. Na jego ustach błąka się coś na kształt uśmiechu. Dziewczynka ma na sobie bardzo krótką jasną sukienkę w kwiatki. Prawą rękę trzyma na lewym udzie deBriesa. Dość wysoko; on rozszerzył nieco nogi, szorty są szerokie i jej ręka ginie w mroku. Nie może być wątpliwości, co przedstawia zdjęcie.
– Tajlandia? – zapytała Moreno.
Münster kiwnął głową.
– Phuket teraz w styczniu. Był tam raz już wcześniej.
Moreno przypomniała sobie, iż rzeczywiście.
– A fotograf?
– Dziennikarz, frilanser. Najwyraźniej rozpoznał deBriesa. Użył krótkiego teleobiektywu, deBries nic nie zauważył. Był chyba trochę zajęty…
– Ile lat ma jego córka? – zapytała Moreno, wkładając zdjęcie z powrotem do koperty.
Van Veeteren odchrząknął.
– Dwanaście. Mniej więcej tyle, co ta.
Wskazał na kopertę.
– Nie mieli dobrego kontaktu – wtrącił Münster. – Rozmawiałem z Marią… jego byłą żoną. Twierdzi, że odkąd się rozeszli, staczał się… szczerze powiedziawszy, nie wydawała się zbytnio zdziwiona. Chociaż prawdziwego powodu nie zna.
Staczał się? Pomyślała Moreno. Chyba dobre określenie. Spostrzegła, że ma kłopot z wyważeniem swoich uczuć. Z ich uporządkowaniem. Odkąd Münster zadzwonił przed południem. Z jednej strony obrzydzenie na myśl o skłonnościach deBriesa, z drugiej poruszenie, że się zabił. Że tak ekstremalnie szybko wyciągnął konsekwencje. Zaledwie w kilka godzin. Münster rozmawiał z nim w piątek po południu, a powiesił się wieczorem lub w nocy. Znalazł go rano przyjaciel, drzwi nie były zamknięte na klucz. Żadnych wątpliwości. Żadnych wyjaśnień czy przeprosin.
Chociaż, co miałby wyjaśniać, pomyślała Moreno. Usprawiedliwić się? Jak?
– Od kogo się dowiedziałeś? – zapytała, bo Münster wcześniej tego nie powiedział.
– Ten przyjaciel do mnie zadzwonił. DeBries zostawił na stole w kuchni kartkę z moim numerem.
Van Veeteren zapalił papierosa. Przez chwilę siedzieli w milczeniu.
– Myślałam, że to on – przyznała Moreno. – Jeśli ktoś już musiał być. Tylko on jakby wchodził w grę. Czy reszta wie, że deBries nie żyje?
Münster potrząsnął głową.
– Nie. W każdym razie, o ile nam wiadomo. Chcieliśmy najpierw…
Szukał właściwego słowa.
– …skonsolidować nasze milczenie – dopowiedział komisarz. – Jeśli nie masz nic przeciwko temu. Najprościej oczywiście będzie, jak okażecie takie samo wzburzenie jak inni, nie piśniecie słowa i nie puścicie tego zdjęcia w obieg. Ale może jesteś innego zdania… z kobiecej perspektywy, na przykład?
Moreno pomyślała przez kilka sekund. Więcej nie potrzebowała.
– W tej sprawie skłonna jestem odłożyć męskie i kobiece punkty widzenia na półkę. Chyba ważniejsze tu będą względy czysto ludzkie.
– Mam identyczną opinię – powiedział Van Veeteren. – Musiałem się tylko najpierw upewnić. Czyli jest zgoda, żebym się tym tutaj zajął?
Moreno wymieniła spojrzenia z Münsterem i kiwnęła głową. Van Veeteren wziął kopertę, złożył ją w pół i schował do wewnętrznej kieszeni. Popatrzył na zegarek.
– Mogę zaprosić kolegów na szklaneczkę? – zapytał. – Moja partyjka szachów zaczyna się dopiero za godzinę.
Moreno opuściła Towarzystwo około dziewiątej razem z Münsterem. Zaofiarował się, że podwiezie ją do domu, ale podziękowała i poszła na piechotę. Wieczór nadal był ciepły, ulice i ogródki kawiarniane pełne ludzi; poszła naokoło wzdłuż Langgraacht i Kellnerstraat, przez plac Keymera i Windemeerstraat; minęła antykwariat komisarza, zauważywszy że jest zamknięty z powodu przerwy wakacyjnej do dwudziestego drugiego.
Idąc przez miasto, próbowała myśleć o podkomisarzu deBriesie, ale po rozmowie z Münsterem i Van Veeterenem przywołanie jakiegoś obrazu z przeszłości wcale nie przychodziło jej łatwiej. Raczej trudniej. Jednak nie mogła uniknąć tego pytania. Czy zawsze będzie go pamiętała jako zboczeńca? Czy to miało być jego epitafium? Czy kiedykolwiek dojrzy inne strony jego życia?
Nie znała go zbyt dobrze, ale szanowała jako kolegę z pracy. Jako kompetentnego i sprawnego policjanta. Przecież szanowała? Czy wszystkie takie oceny zostaną teraz przyćmione przez tę sprawę? Czy czas zdoła kiedykolwiek położyć łagodzący cień na potępieniu, jakie teraz odczuwała? Na tej nieuchronnej dezaprobacie? Nie miała pojęcia.
A Arnold Maager, pomyślała nagle.
Człowiek, którego nigdy nie spotkała, którego widziała tylko na zdjęciu. Co czuła, kiedy próbowała go sobie wyobrazić?
Podobnie jak z deBriesem. Trudno jej było odczuwać jakąś sympatię czy zrozumienie. Ewentualnie mogła ich żałować czy im współczuć – kara Maagera nie była współmierna do przewinienia – ale ci mężczyźni, zarówno deBries, jak i Maager, czy nie powinni przynajmniej zdawać sobie sprawy, że istnieje łańcuch przyczynowo-skutkowy, że każde działanie wcześniej czy później wiąże się z konsekwencjami?
Zawsze. Z takimi czy innymi.
Czy też osądzam zbyt surowo – zapytała siebie samą. Czy to tylko moja jędzowatość, którą staram się uszlachetnić, sprowadzając do jakiejś moralności?
Bzdury, mruknęła do siebie. Niewątpliwie istniała duża różnica między szesnastolatką z Lejnic a jedenastolatką – ile ta dziewczyna mogła mieć lat? – z Phuket, ale Moreno potrafiła zrozumieć tych, którzy twierdzili, że męska seksualność była wkładem Szatana do Wielkiego Planu. Tak to było.
Jeśli chodziło o deBriesa, była wdzięczna, że nie ona jedna należała do wtajemniczonych, że Münster też wiedział. Z czasem odczują pewnie potrzebę, by to przedyskutować. Może również z komisarzem Van Veeterenem.
Potem przypomniała sobie, co kiedyś powiedział Reinhart.
„Człowiek to zwierzę z bardzo brudną duszą. Ale umiejące cholernie łatwo ją czyścić”.
Kiedy mijała kościół keymerski, wybiła za kwadrans dziesiąta. Uświadomiła sobie, że ma jeszcze cały dzień urlopu. Cudownie.
W poniedziałek znowu pójdzie do pracy. Cudownie.
***