Zanim zasnąłem, dorysowałem w komiksie kilka okienek, a Edmund jeszcze raz napisał list do swojej mamy w Vissningsbergu. Nie był zadowolony z poprzednich wersji i teraz podjął kolejną próbę, w bardziej męskim i humorystycznym stylu. Gdy skończył, wyrwał kartkę z zeszytu i podał mi ją.
– Co o tym myślisz? – zapytał, gryząc długopis.
Przeczytałem:
Dzieńdoberek, mamuśka!
Jest wesoło, jest miło. Mam nadzieję, że jesteś trzeźwa i rześka jak poranek. Do zobaczenia jesienią. Twój i tylko twój Edmund
– Cholernie dobre – powiedziałem. – Oprawi to w ramki i powiesi sobie nad łóżkiem.
– Też tak myślę – potwierdził Edmund.
Tej nocy nie dobiegał żaden hałas petard i rakiet od Lundinów. Najwyraźniej mieli jakieś rodzinne święto; od dwóch tygodni nie słyszeliśmy choćby szelestu z tamtej strony, ale to było dla nich typowe, że dawali o sobie znać właśnie w taki sposób. W noc świętojańską i w ogóle.
Tak czy owak, szybko znowu zasnąłem i przyśnił mi się dziwny sen o tym, że Henry wkręcił się krawatem w maszynę do pisania. Szaleńczo stukał klawiszami, aby się uwolnić, ale z każdym nowym wierszem coraz bardziej się dusił. W końcu – gdy już dotykał nosem wałka – krzyknął po pomoc. Czy raczej syknął, bo ledwo mógł oddychać. Podszedłem do niego i odciąłem krawat, a on w podziękowaniu wymierzył mi policzek i powiedział, że był to cholernie drogi krawat i że zniszczyłem mu cały rozdział.
Sen wydawał mi się dziwny już w momencie, gdy go śniłem, a kiedy się obudziłem, nadal byłem zły na Henry’ego. Uważałem, że zachował się paskudnie, chociaż uratowałem mu życie. Pal licho, czy to był sen, czy jawa; to nie było fair.
Gdy wstałem, siedział już przed domem, pisał i palił. Tylko w spodenkach i bez śladu krawata; pomyślałem, że musiał to być taki sen, który się wykoleił i nic a nic nie znaczył, niezależnie od tego, jakkolwiek by się na niego spojrzało. Wyszedłem do Henry’ego.
– Dobrze ci idzie? – zapytałem. – Z książką, znaczy się.
Przechylił się do tyłu. Zmrużył oczy do słońca, które właśnie przebiło się przez chmurę.
– Jak po szynach – powiedział. – Idzie jak po szynach, braciszku.
Zaśmiał się swoim krótkim, gwałtownym śmiechem i dalej stukał na maszynie. Zawahałem się przez chwilę.
– Masz nową dziewczynę? – zapytałem.
Dopisał jeszcze jedno brzdękniecie na maszynie, zanim odpowiedział.
– Będzie się działo – rzekł i wyglądał na zamyślonego. – Taak, tak to jest. Dużo się będzie działo.
Przez chwile się zastanawiałem, a następnie zapytałem, co to znaczy.
– To oznacza wszystko – odparł Henry, mój brat, i znowu się zaśmiał. – Wszystko.
Ostatni tydzień lipca był tak gorący, że w wychodku aż się gotowało.
Przynajmniej takie się miało wrażenie, jeśli zapomniało się go porządnie przykryć torfową podściółką, dlatego dobrze było się powstrzymać od srania aż do wieczora.
Wzrosła potrzeba częstego chłodzenia się w jeziorze – podobnie jak potrzeba przygotowania pomostu pontonowego. Zbyt dużo czasu zajmowało wypływanie łódką na głębszą wodę za każdym razem, gdy chciało się zanurzyć, a żadnemu z nas – ani mnie, ani Edmundowi, ani Henry’emu – nie chciało się bawić w balansowanie po lepkim dnie, gdzie ni z tego, ni z owego można było ugrzęznąć po kolana w błocie.
A zatem pomost. Naprawdę nadszedł już czas, by się tym zająć. Przetransportowaliśmy już od Laxmanow sześć pustych beczek, a Henry sporządził rysunek. Młotek, sznur, gwoździe i piła leżały przy wychodku. Brakowało przede wszystkim drewna.
Desek.
– Lundinowie… – powiedział Henry, gdy wzeszło słońce, zapowiadając nowy, gorętszy niż usta Marilyn Monroe, dzień. – Możecie zwędzić trochę desek ze sterty Lundinów.
– My? – zdziwiłem się.
– Wy – potwierdził Henry. – Mam trochę pracy. Przecież chcecie mieć pomost?
– Pewnie – powiedziałem.
– No dobra – zdecydował Henry. Założył stary słomiany kapelusz, który kupił na pchlim targu w Bejrucie, i usiadł w cieniu przy maszynie. – Dwie dychy, jeśli będzie gotowy przed wieczorem! – krzyknął, siadając. – Dwóch takich bystrych spryciarzy jak wy nie powinno mieć z tym żadnych problemów.
– I kto tu bredzi o problemach? – stwierdził Edmund. – Głupie gadanie.
Powiedział to jednak tak cicho, żeby Henry na pewno nic nie usłyszał.
***
Skład drewna należący do Lundinów znajdował się przy ścieżce prowadzącej do ich domu, w odległości nie większej niż dziesięć metrów od parkingu przy drodze. Był to dość duży stos, ukryty pod starym zapleśniałym brezentem, i leżał tam, odkąd pamiętam. Przypuszczalnie któryś z Lundinów dawno temu ukradł to wszystko z jakiejś budowy i nie był w stanie przywlec dalej niż tu, gdzie nie było tego przynajmniej widać od strony drogi – i przypuszczalnie żaden z nich nie przejąłby się, gdyby ze stosu znikło trochę desek.
Zwłaszcza jeśliby tego nie zauważyli.
Najbezpieczniej było przystąpić do ataku w nocy. Z drugiej strony z Lundinami nigdy nic nie było do końca wiadomo. Mieli jakby swój własny rytm dobowy i wcale nie było pewne, że uderzali w kimono wtedy, gdy robili to inni. Widać było też, że właśnie przyjechali. Kilku z nich w każdym razie; ostatnio słychać było stamtąd jakieś krzyki i śmiechy. Przekleństwa, dźwięk tłuczonego szkła i wszystko to naraz.
Lepiej było nie czekać z tym do nocy także z tego powodu, że przed oczami mieliśmy dwadzieścia koron za ukończenie pomostu przed wieczorem, więc pozostawało nam tylko polecić się opiece boskiej i zabrać się do roboty. Bez ociągania się, no objections, co do tego nie mieliśmy wątpliwości, ani Edmund, ani ja.
Operacja się w sumie udała. W ciągu kilku godzin wywlekliśmy deski przez grząskie i niedostępne piekło końskich much i komarów, między Lundinami a Genezaret. Klęliśmy, gdy wchodziły nam drzazgi, klęliśmy, gdy gryzły nas owady, klęliśmy i brnęliśmy w błocie. Na całym ciele mieliśmy zadraśnięcia i bąble, wariowaliśmy z gorąca, ale zrobiliśmy to. We made it. O wpół do pierwszej ułożyliśmy sporą górę desek, którą Henry – oglądając się do tyłu, uchylając kapelusz, mrużąc oczy i zapalając lucky strike’a – ocenił jako wystarczającą.
– Dobrze – powiedział. – Potrzebujecie pomocy przy budowie? Ale oczywiście wynagrodzenie będzie niższe.
– Pomocy?! – oburzyliśmy się. – A gówno!
***
Piłując, wbijając gwoździe i mocując liny, rozmawialiśmy o prawdziwym ojcu Edmunda. I o tym, dlaczego tak bił. Bo to było dziwne, przynajmniej dla mnie.
– Był chory – powiedział Edmund. – Miał rzadką chorobę mózgu. Gdy pił, musiał się bić.
– Sustained – skwitowałem. – Dlaczego więc pił?
– To była inna część choroby – twierdził Edmund. – Potrzebował po prostu alkoholu. Inaczej wariował. Tak właśnie było…
Zastanawiałem się nad tym przez chwilę.
– Albo wariował, albo bił? – zapytałem.
– Właśnie tak – odparł Edmund. – Niektórzy ludzie tak mają. Szkoda, że trafiło właśnie na mojego ojca.
– Cholernie szkoda – podsumowałem. – W ogóle nie powinien był być ojcem.
Edmund przytaknął.
– Tyle że nie był taki na początku. Zanim się urodziłem. Ta choroba jakby się skradała… potem już było, jak było.
– Hmm – powiedziałem. – Czy to dziedziczne?
Читать дальше