RAK – TREBLINKA – MIŁOŚĆ – PIEPRZENIE SIĘ – ŚMIERĆ – pomyślałem. O czym jest ta książka, którą piszesz, Henry, mój bracie?
***
Przez kilka dni planowaliśmy nocny najazd na kiosk Karlessona, a w czwartek wieczorem, dzień przed nocą świętojańską, w końcu zdecydowaliśmy się wprowadzić słowa w czyn. Henry najwyraźniej postanowił spędzić ten wieczór w domu, a my oznajmiliśmy, że koło północy musimy coś załatwić i tuż po dziewiątej udaliśmy się w drogę. Henry’ego niewiele to chyba obchodziło.
– Jeśli wpadniecie na jakiś diabelski pomysł, uważajcie, żeby was nie złapali – powiedział tylko, nie podnosząc wzroku znad maszyny do pisania.
Mieliśmy ze sobą cztery butelki soku jabłkowego i jedną bagietkę. I nieco ponad dziesięć koron, aby kupić sobie przysmak na rynku u Törnera, zanim ten zamknie o jedenastej.
Na początku trzymaliśmy się planu, wieczór był nieco wietrzny, wiał głównie wiatr znad równiny i około jedenastej udało nam się dotrzeć na rynek w K-a. Deszcz wisiał w powietrzu i na ulicach było mało ludzi. Kiedy już zjedliśmy kiełbaski od Törnera i wypiliśmy po soku jabłkowym, Törner zatrajkotał swoją przyczepą z grillem i odjechał, a my zaczęliśmy szukać łyżeczek. Gdy rynek opustoszał, kontynuowaliśmy poszukiwania w śmietnikach przed kioskiem, przed stacją i w okolicy, wokół innych budek z kiełbaskami: u Hermana przed blokami mieszkalnymi.
O dwunastej uznaliśmy, że mamy wystarczającą ich liczbę. Pięćdziesiąt trzy sztuki. Licząc, że na każde ciągnięcie przypadały trzy gumy w kulce i jeden plastikowy gadżet, w sumie wychodziło sto pięćdziesiąt dziewięć kulek i pięćdziesiąt trzy gadżety.
Więcej nie bylibyśmy w stanie wyzuć i pewnie też więcej nie było w automacie Karlessona.
Pełni wiary przeszliśmy pozostałe dwieście metrów na północ wzdłuż ulicy Torfowej. Nie spotkaliśmy ani jednego człowieka. Nawet kota. Zaczął siąpić deszcz. Cieszyliśmy się, że bez przeszkód będziemy pracować pod osłoną nocy, co do tego nie było wątpliwości. Czułem, jak wszystko we mnie buzuje z podniecenia, a Edmund zaczął nerwowo chichotać. Zatrzymaliśmy się przed śpiącym kioskiem.
Na pustym automacie wisiały dwie zapisane odręcznie kartki. Na jednej widniało: „Popsuty”, a na drugiej: „Nie czynny”. Karlesson nigdy nie był dobry w ortografii.
Przez trzy sekundy gapiłem się na automaty. To, co zobaczyłem, podziałało na mnie jak płachta na byka. Nie należę do osób, które tracą głowę przy pierwszej okazji, ale byłem tak okropnie zdenerwowany, że straciłem panowanie nad sobą.
– Cholerny pierdolony Pizdek-Karlesson! – wykrzyknąłem i z całej siły zacząłem kopać żelazny słup, na którym wisiał szklany automat.
Miałem na sobie cienkie tenisówki, więc ból złamanego palca u nogi był tak silny, że prawie zemdlałem.
– Uspokój się – powiedział Edmund. – Zbudzisz całe miasto, ty pieprzony wyjcu.
Jęknąłem i osunąłem się, napierając plecami na ścianę kiosku.
– Niech to szlag, chyba złamałem palec – wyjęczałem. – Dlaczego u diabła pieprzony aparat musi być zepsuty właśnie dzisiaj? Przez trzy lata się nie psuł.
– Boli? – zapytał Edmund.
– Jak diabli – wysyczałem przez zaciśnięte zęby.
W zasadzie pierwszy palący ból zaczynał mijać. Zdjąłem but i próbowałem trochę poruszać palcami. Szło opornie.
– Palec boży – zawyrokował Edmund, patrząc na to, jak się miotam.
– Co?! – wykrzyknąłem.
– To z automatem – powiedział Edmund. – Że jest popsuty. To musi znaczyć, że było nam przeznaczone obrabować go dziś w nocy. Chyba tak miało być. Palec boży, tak się mówi.
Było mi trochę trudno interesować się czyimś palcem, gdy bolał mnie mój, ale przypuszczałem, że Edmund do czegoś zmierzał.
– Czy w mieście nie ma innego automatu? – dopytywał się.
Zastanawiałem się.
– Nie na zewnątrz. Chyba są w domu handlowym Svea.
– Hmm – mruknął Edmund. – To co robimy?
Spróbowałem włożyć z powrotem tenisówkę. Nie dało się, więc wcisnąłem ją do plecaka i otworzyłem sok jabłkowy. Edmund ukucnął obok mnie i wypiliśmy po łyku.
Wtedy nadjechał wóz policyjny.
Czarno-biały amazon zatrzymał się tuż przed nami, a policjant, który go prowadził, opuścił szybę.
– Dlaczego tam siedzicie?
Oniemiałem, jeszcze bardziej niż wtedy, gdy stałem przed Ewą Kaludis w parku Lacka. Byłem bardziej niemy niż zdechły śledź. Edmund wstał.
– Mój kolega zranił się w stopę – odpowiedział. – Jesteśmy w drodze do domu.
– Czy to coś poważnego? – zapytał policjant.
– Niee, poradzimy sobie – podziękował Edmund.
– Jeśli trzeba, możemy was podwieźć.
– Wielkie dzięki – powiedział Edmund. – Może innym razem. Ja też wstałem, by pokazać, że nie ma się czego obawiać.
– All right – skwitował policjant. – Wynoście się do domu, już późno.
I odjechali. Staliśmy i patrzyliśmy za czerwonymi tylnymi światłami. Gdy znikli, Edmund powiedział:
– Niezbadane są wyroki boskie. Jest jakiś automat w Hallsbergu?
***
Automat z gumami do żucia przy kiosku na dworcu w Hallsbergu opróżniliśmy ze stu pięćdziesięciu sześciu kulek, czterdziestu pięciu pierścionków i dwudziestu innych bezcennych plastikowych przedmiotów. Poszło jak po maśle; zegar na budynku dworca pokazywał pięć po drugiej, gdy skończyliśmy, a mój palec u nogi w ogóle mnie już nie bolał. Był zesztywniały, spuchnięty i bez czucia, ale nie obchodziło mnie to, skoro mieliśmy gumy do żucia na cały tydzień.
Tej nocy Edmund nie zaatakował na rowerze wzgórza Kleva. Zamiast tego szliśmy pod górę, co z powodu mojego złamanego palca zajęło całkiem sporo czasu. Zdecydowanie łatwiej było podjeżdżać rowerem, niż iść na piechotę, zrozumiałem to w czasie najbliższych dni.
Podczas pokonywania ostatniego odcinka, w Åsbro i w lesie, spadł ulewny deszcz. Byliśmy porządnie zmęczeni, gdy pozbyliśmy się rowerów na parkingu. Oprócz Killera i kilku popsutych rowerów stał tam skuter. Czerwony puch; gdybym nie padał ze zmęczenia, może bym go rozpoznał.
Doszliśmy do domu, deszcz przestał padać. Zaczęło świtać. Na maszcie flagowym wisiał jeden z krawatów Henry’ego.
Po południu w dzień przed nocą świętojańską na kilka godzin wpadli nasi ojcowie: Edmunda i mój. Pan Wester był w świetnym humorze; oprócz śledzi i młodych ziemniaków przywiózł pęk niebiesko-żółtych papierowych flag i akordeon. Pogoda była całkiem znośna, siedzieliśmy wokół stojącego na trawie stołu, gadaliśmy, a on intonował piosenki. „Avestaforsens brus”, „Afton vid Möljaren” i kilka innych, których nie znałem. A także własną kompozycję, którą zatytułował „Dla Signe”.
Gdy ją śpiewał, miał łzy w oczach i pomyślałem o tym, jacy bylibyśmy bez kobiet. „Parą po deszczu” – jak mawiał Karlesson wtedy, gdy chciało się coś, czego nie miał na składzie.
Pięciu facetów siedzących i świętujących dzień świętego Jana najlepiej jak potrafią, a ja pokusiłem się o mały skok w czasie. Niekiedy to robiłem. Jak to będzie za dziesięć lat? Czy mój ojciec i ojciec Edmunda będą tacy sami? Czy Henry się ustatkuje i założy rodzinę? A Edmund? Trudno było to sobie wyobrazić. Edmund z żoną i dziećmi! Czterech małych Edmundów z popsutymi okularami na nosach i sześcioma palcami u każdej nogi.
A ja?
– To melancholia – powiedział tata Edmunda i odstawił akordeon. – Z życiem jest jak z latem. Ledwo się zacznie, a już jest jesień. Melancholijnie.
Читать дальше